Szkoda jednak, iż nie przełożyło się to na frekwencję w „Stodole”. Osobiście liczyłem na prawdziwe tłumy w warszawskim klubie, a tymczasem przez cały właściwie koncert istniały luki wśród publiczności – na tyle duże, że niektórzy mogli sobie pozwolić na małe pokazy tańca w kilkuosobowym gronie. Z drugiej strony przedział wiekowy był doprawdy spory – nie zabrakło ani młodszych słuchaczy gustujących za dużych ubraniach, ani starszych osób, które pamiętają zapewne czasy, gdy Public Enemy określano mianem „czarnego CNN”.
Po występie supportującej Public Enemy grupie raperów związanych z wytwórnią Prosto na tyłach sceny zawisła duża flaga z charakterystycznym logo zespołu – człowiekiem znajdującym się na celowniku. Chwilę później przed publicznością pojawili się dwaj ubrani w wojskowe uniformy mężczyźni, których obecność uświadomiła nam, iż tylko minuty dzielą nas od wkroczenia dwóch głównych postaci, swoistego trzonu PE – Chucka D i Flavor Flava. I tak w istocie było. Raperom na scenie towarzyszyli, poza wspominanymi reprezentantami paramilitarnej organizacji, muzycy – gitarzysta, basista, perkusista oraz DJ.
Set Public Enemy trwał dobre dwie godziny, jednak nie można powiedzieć, aby jedynie Chuck D i Flavor bawili (choć w ich przypadku lepiej zabrzmi – „uświadamiali”) widzów. Zaskakująco dużo miejsca oddano gitarzyście – który, swoją drogą, wyczyniał na swoim instrumencie rzeczy niezwykłe – oraz, co już bardziej zrozumiałe, DJ-owi. W ogóle warto zaznaczyć, iż sama prezentacja klasycznych utworów z repertuaru Public Enemy zajmowała jedynie pewną część całego show. W licznych przerywnikach Chuck i Flavor co rusz ucinali sobie pogawędki, przekomarzali się, przypominali wielkie, aczkolwiek dla wielu dziś już zapomniane nazwiska hip-hopu lub ustępowali miejsca wspomnianym muzykom. Tłumaczyć to można wiekiem głównych bohaterów – wątpię, aby Public Enemy w 2010 roku zdołali wykonać koncert „za jednym ciosem”, zwłaszcza że panowie nie oszczędzali się (szczególnie Flava, który biegał po scenie, wchodził na rusztowania, skakał w publiczność). Z drugiej strony pamiętajmy, że PE to mimo wszystko wciąż kolektyw, w pełni świadomy swoich czarnych korzeni – stąd bluesowe solówki, stąd hołd dla innych wykonawców, stąd płomienne mowy.
Mimo wszystko czasami aż prosiło się, aby nie obniżać temperatury przerywnikami, a po prostu zagrać kilka wściekłych, głośnych i niesamowicie porywających utworów. Kombinacja trzech nagrań – „Shut ‘Em Down”, „Can’t Truss It” i „Rebel Without A Pause” – była tego najlepszym przykładem; wtedy tłum wprost szalał, a energia na scenie doskonale odzwierciedlała frustrację zawartą w tekstach i bitach PE. W ogóle końcówka była najmocniejszym punktem koncertu – przy „By The Time I Get To Arizona” i „Fight The Power” (ten ostatni opatrzony dodatkowo świetną, soulowo-funkową wersją!) trudno było ustać w miejscu.
Nie brakowało także scen niespodziewanych, których Public Enemy prawdopodobnie nie uwzględnili w swoim programie. Jak chociażby ta, gdy do zespołu dołączył Peja, który najpierw zademonstrował Chuckowi swój tatuaż z logiem zespołu, a następnie zarapował kilka wersów na freestyle’u. Albo ta, gdy DJ Lord popełnił błąd na gramofonach, za co musiał wykonać publicznie dziesięć pompek – nawet Chuck przyznał, że to pierwsza tego typu sytuacja na trasie.
Jednocześnie należy zganić speców od nagłośnienia, którzy zbyt często nie potrafili sobie poradzić z natłokiem instrumentów i wokali dochodzących ze sceny. Teksty Chucka, tak przecież istotne w jego twórczości, przestawały być zrozumiałe, podkłady właściwie zlewały się ze sobą i w konsekwencji często tylko na podstawie refrenów mogliśmy domyślać się, z jakim nagraniem mamy do czynienia.
Nawet jeśli z koncertu Public Enemy wyniosło się mieszane uczucia, chyba nie ma osoby, która żałowałaby wydanych pieniędzy. W końcu na pierwszy w historii Polski występ Public Enemy czekaliśmy 23 lata. Ile będziemy czekać na następny? I czy w ogóle się doczekamy?
Jeszcze dziś ciekawe materiały video z tego wydarzenia….