Pięć grzechów głównych polskiego rapu

Co zrobić, by polski hip-hop był lepszy?


2013.09.13

opublikował:

Pięć grzechów głównych polskiego rapu

Do napisania tego artykułu nie zainspirowało mnie jakieś nagłe objawienie – pięć haseł, które otworzyły mi się w pięć zakładkach w Firefoksie. Nic z tych rzeczy. Raczej z dnia na dzień zacząłem sobie uświadamiać, że ten nasz piękny polski hip-hop – jakkolwiek rzeczywiście się rozwija i odnosi sukcesy, zarówno na polu artystycznym, jak i komercyjnym – co rusz pokazuje nam, słuchaczom, swoje rogi. Nie robi tego demonstracyjnie, nie obnosi się z tym. Raczej z każdym kolejnym numerem betonuje scenę pewnymi szkodliwymi chwytami, schematami czy postawami. I jest w tym wszystkim cholernie dyskretny. W końcu diabeł tkwi w szczegółach.

Grzechy te, chociaż subtelne i na pierwszy rzut oka słabo widoczne, są jednak grzechami głównymi. Polski hip-hop doszedł do takiego etapu, że musi się z nimi rozprawić. Inaczej nie będzie mógł pójść dalej.

W tym artykule nie będzie mowy o grzechach, które grzechami właściwie nie są. Nie będzie więc mowy o powrocie weteranów – nie mam nic przeciwko nagłym powrotom Deobsona, Wojtasa czy Kalibra. Dopóki ich zwrotki są zadowalające i chłopaki mają do powiedzenia coś więcej poza pretensjami, by okazać im szacunek, nie mam zamiaru zaglądać im w portfele i pytać o przyczyny powrotu. Nie będzie też tutaj mowy o warsztacie raperów – mainstreamowi raperzy, nawet jeśli czasami nie błyszczą techniką, zazwyczaj nie żenują już kwadratowym flow czy częstochowskimi rymami. A że jakiemuś furiatowi zdarza się skaleczyć twoje ucho – cóż, miej pretensje tylko do siebie i do swojego gustu. Nie będzie też ani słowa o niedocenionych raperach, którzy przesiadują dnie i noce w podziemiu – tak się składa, że nasze wytwórnie dość dobrze pilnują trendów w undergroundzie.

Gdzie więc są te grzechy główne polskiego hip-hopu?

1. Na początek warto by oddać głos raperowi, który może w moim przekonaniu nie jest szczególnie święty, ale akurat w tej kwestii ma rację. Solar w „Więźniach lat 90.” rapuje: „Nikt nie freestyle’uje, nie robi mixtape’ów / Nie dają acapelli, nie chcą remiksów i blendów / Instrumentale mogli dać ci – spoko / Ale tylko po to, żeby zgarnąć złoto”. Czy scena mixtape’owa w Polsce jest zupełnie martwa? Oczywiście, że nie. Tyle że od lat tworzą ją osoby związane z tymi samymi środowiskami – głównie DJ Tuniziano i ludzie z Wielkiego Joł. W większości na polską scenę pada strach, jakoby jakiekolwiek rozszczepienie utworu na acapellę oraz instrumental i rozesłanie go w takich formach do słuchaczy nie tylko zaszkodziło jedynej słusznej wersji kawałka, ale też w ogóle prowadziło do kradzieży i zawłaszczenia tych ścieżek przez innych wykonawców. Inaczej jak tchórzostwem i brakiem ambicji nie potrafię wytłumaczyć tego, że scena mixtape’ów i remiksów wygląda w Polsce tak słabo. Tymczasem, jak pokazuje chociażby przykład 2stego, tego typu inicjatywy to dobry sposób na wybicie się czy nawet wprowadzenie trochę humoru na tę smutną jak pizda scenę.

{reklama-hh}

2. Drugim grzechem są skrajności, w które często popadają polscy raperzy (a za nimi słuchacze). W wielu dziedzinach życia jest tak, że granica między fundamentalizmem a fanatyzmem jest cienka – i hip-hop nie jest pod tym względem wyjątkiem. Gdy obserwuję polską scenę, coraz częściej mam wrażenie, jakby naniesione zostały na nią schematy zaczerpnięte z rodzimej polityki. Jak tam konflikt rozpisany jest na dwie partie, tak w muzycznym ogródku rzecz rozbija się o wybór: albo klasyczny, albo nowoczesny hip-hop. Jakby nie było alternatywy. Jesteś tu, nie może cię być tam. Ostatnie wypowiedzi Mielzky’ego w wywiadzie towarzyszącym premierze „1.5” są tego najlepszym przykładem. Fanatyzm ma to do siebie, że nie potrafi niuansować rzeczy – i w momencie, gdy słucham wywiadu z gościem, który z łatwością przechodzi od stylu ubierania się gości do krytykowania ich muzyki, wiem, że facet jest zakonserwowany w świecie własnych wyobrażeń. Z drugiej strony mamy ludzi pokroju Solara i Białasa, którzy lekką ręką rozciągają kategorię uliczników-półgłówków na większość reprezentantów klasycznego rapu rodem z lat 90. Wszystko to przekłada się na dość łatwe robienie z konkretnych raperów „chłopców do bicia” – z jednej strony Beeres czy B.R.O, z drugiej wszyscy ci weterani, którzy podobno nie posunęli się nawet o krok naprzód. Czy wspominałem już, że wszelka skrajność bywa zajebiście nudna i typowa?

3. Tak nudna i typowa, jak nudne i typowe są niektóre wersy polskich raperów. Był taki czas, okolice lat 2007-2008, gdy cała armia rodzimych hip-hopowców poczuła się w obowiązku zareagować na kontrowersyjne słowa Nasa, wedle których hip-hop umarł. W efekcie przez ówczesne zwrotki przewinęła się niezliczona ilość nawiązań do sformułowania „hip-hop is dead” – było ich tak dużo i na ogół były one tak sztampowe, że w końcu puszczało się je mimo uszu. A w momencie, gdy wers przelatuje obok ciebie, staje się zapychaczem. Całe szczęście widmo tamtej nowiny Nasira Jonesa opuściło polską ziemię, ale nie znaczy to, że nasz hip-hopowiec, z braku laku, nie lubi czasem zarzucić jakąś błyskotliwą maksymą. Regularnie dowiadujemy się więc od polskich raperów, że dziwny jest ten świat. Albo że granica między szesnastką wersów a szesnastolatką wcale nie jest taka odległa. Często też nasi MCs proroczo orzekają, że wiedzieli, że tak będzie. Albo czego to oni nie zrobili, gdy wstali rano. Follow-upy są fajne, ale aż dziwię się Włodiemu, że na nowej płycie Weny nie zarapował o tym, jak to ma dość marnych nawiązań do „Skandalu”.

4. Czy tylko wtórne wersy są bolączką polskiego hip-hopu? Oczywiście, że nie. Bardziej może niż pojedyncza linijka, którą raper chce tylko zapełnić swoją zwrotkę, boli fakt, że wielu z naszych szanowanych MCs stoi w miejscu i plagiatuje samych siebie. Jest to naturalnie problem nie tylko polskiej sceny, ale być może części muzyki w ogóle. Jako że jednak piszemy w tym miejscu o takim, a nie innym gatunku, nie możemy pominąć spektakularnych prób zbicia pieniędzy na słuchaczach poprzez wydanie trylogii krążków – trylogii, która tyle ma wspólnego z jakimś konceptem i zamkniętą całością, co wszelkie akcje promocyjne z różnymi wzorami butelek Pepsi. Niby różnica w opakowaniu jest, ale smak pozostaje ten sam. Takie dowody rzeczowe raczej świadczą przeciwko hip-hopowi, aniżeli za nim.

Kiedyś podobny problem z monotematycznością miał O.S.T.R. Na jego błędach nie nauczyli się niestety ani weterani, ani wykonawcy, którzy zdążyli dopiero co zadomowić się w mainstreamie. Przykład tych drugich – W.E.N.A. i „Nowa Ziemia”. Płyta, którą można by sprowadzić do dwóch-trzech kawałków. Wtórność to tylko inne, bardziej subtelne określenie na wciskanie słuchaczom kitu.

5. A skoro o Wenie mowa… Nie jest on co prawda debiutantem, ale w momencie gdy wydawał swój pierwszy legal, rozpoczął się w Polsce exodus podziemnych MCs, którzy zaczęli masowo wypływać na legal. Dziś wystarczy rzucić okiem na ludzi, zasilających największe polskie wytwórnie, by przekonać się, ilu wśród nich jest raperów, których undergroundowymi nagrywkami jeszcze niedawno się jaraliśmy. Rzecz zabrnęła tak daleko, że zasadne nie jest już pytanie sprzed lat: „Dlaczego nie ma ich w mainstreamie?”, ale: „Dlaczego jest ich tam tak dużo?”. Kiedyś był niedosyt, dziś przesyt. Podziemni raperzy garną się do legali, a wytwórnie ochoczo ich przyjmują (wyjątkiem jest tu Eripe, którego postawa dała mi dużo do myślenia). Efekt – obok krążków przemyślanych, podsumowujących pewną drogę w życiu raperów („Stage diving” Solara i Białasa) mamy płyty, które równie dobrze powinny być dostępne za darmo w sieci („Puzzle” 2stego, że wspomnę jedną z tych bardziej popularnych pozycji). W całym tym szaleństwie znamienny jest kontrakt Kękę w Prosto – z całego serca kibicuję temu radomskiemu raperowi, ale mam wrażenie, że gdzieś została zaburzona hierarchia. Możliwość wydania legala na podstawie pojedynczych numerów? Oby Sokół się nie mylił…

Polecane