Dla niezorientowanych, Fishbone to sześcioosobowa koncertowa maszyneria, która co trzy do pięciu lat nagrywa, zazwyczaj doskonałe, płyty w moim ulubionym gatunku muzycznym, czyli „muzyka nieklasyfikowalna”. Mieszają ska, funk, reggae, punk, metal i hardcore. A koncerty, które grają właściwie bez przerwy, zaczynają niemal dancingowo.
Na początku Angelo Moore (wokale/ saxofony/ theremin), jeszcze ubrany, przedstawia zespół na subtelnym podkładzie granym na flecie z samplera: John Norwood Fisher – bas/ wokale, John „Wet Daddy” Steward – perkusja, Rocky George – gitara, John “Proffessor” McKnight – puzon/ wokale/ gitara, Dre Gipson – instrumenty klawiszowe/ wokale/ okazjonalnie gitara.
Już w ciągu pierwszych trzydziestu minut owi gentlemani pokazali (w niewyobrażalnie energetyczny sposób) jak blisko jest od dancingu do metalowego szaleństwa. Dla wszystkich, którzy zetknęli się z ekipą Moora po raz pierwszy spotkanie z Dumą Los Angeles było niczym obserwowanie próby atomowej w Korei Północnej!
Bardzo szybko pozbywający się kolejnych części garderoby Angelo, równie sprawnie zmieniał kolejne instrumenty, na których grał między śpiewaniem i skakaniem w tłum. Nie był aż tak szybki, jak Gipson, który już drugi utwór świętował na rękach fanów, ale nadrabiał w dalszej części sztuki, stając na rękach, robiąc „gwiazdę”, wyprowadzając ciosy karate, biegając w miejscu, czy wokół Fishera, albo siebie samego.
W efekcie, po czterdziestu minutach Mr. Moore był już ubrany tylko w krawat, porcięta, buty i eleganckie skarpetki z deseniem klawiaturowym, a jakże!, na podwiązkach. Po drodze zaliczył surfowanie na rękach tłumu, co nie przeszkadzało mu w tym czasie śpiewać! Ten nieokiełznany żywioł zadziwia właśnie nie tyle sprawnością fizyczną frontmana, co bezbłędnością wykonywania naprawdę niełatwych kompozycji.
Usłyszeliśmy m.in. „Bonin` In The Boneyard” ze zgodnym szczekaniem Norwooda i Angela, bardzo wcześnie zagrali „Behind Close Doors” z ostatniego studyjnego albumu, co publiczność przyjęła gorącym aplauzem, a w części z przesterowaną gitarą po prostu niekontrolowanym wrzaskiem aprobaty. U pań spazmatycznym. „One Planet, One People” Fisher poprzedził prośbą o wystawienie „(…) jednego paluszka. Któregokolwiek. I nie wsadzać nigdzie, tylko unieść w górę!”
Fishbone posiedli rzadką umiejętność, przechodzenia od tego typu, rubasznych żartów, do kwestii niejednokrotnie poważniejszych, niż rozstrząsane w CNN. I są w tym naturalni. Kiedy Angelo, dedykując piosenkę wszystkim paniom zebranym na sali, zachęca panów słowami „Lick that pussy, lick that pussy, lick that pussy!” do oddania im hołdu po koncercie, to nie jest wulgarny, tylko przekonujący.
W „Alcoholic” mieliśmy, poza standardowym, kompletnym szaleństwem, scenkę z Gipsonem, słaniającym się z butelczyną w ręku, i przystępującym do „stowarzyszenia”, oraz zabawę we wspólne pokrzykiwanie „Ya Ya Ya Ya, drink is good!”. Do dotychczasowych ćwiczeń na zaliczenie wuefu, na koniec tego utworu, Angelo zrobił „rowerek”, a Rocky George z Fisherem zagrali fragment „Iron Mana” Black Sabbath, który jakoś tak naturalnie przeszedł w hardcore’owy łomot:)
A’ propos zasłużonego ex-gitarzysty Suicidal Tendencies (bez którego dziś już trudno sobie wyobrazić Fishbone). Cały koncert przestał skromnie, ukryty za wieżą wzmacniaczy. Nigdy specjalnie nie szalał na scenie, ale tym razem, przybierając pozę gospodyni domowej z Harlemu ugniatającej kluski, nie mógł się specjalnie ruszać, bo miał kontuzjowaną lewą nogę, obutą w jakiś ortopedyczny kapeć. Tym bardziej należą mu się brawa za ofiarność.
„Let Dem Ho`s Fight”, o zapasach kuszących „bitches”, poprzedziła melodeklamacja Angela, streszczającego wspomnienia z „tej nocy, kiedy laska w bikini nie tylko pokonała swoją rywalkę z ringu, ale i załatwiła mnie jak szczeniaka! A na koniec zostawiła z rozdziawioną gębą…”. W takim samym stanie większość publiczności wysłuchała ostatniego utworu głównej częsci koncertu, „Party At Ground Zero”.
Zachwyt wzmógł dalszy ciąg tej obłędnej i bezbłędnej sztuki. Grubo ponad pół godziny bisowali, grając między innymi „Give It Up”, „Sunless Saturday” i „Freddie’s Dead”. Wszystko w lekko pancernych wersjach, z dużą ilością improwizowanych wstawek. Ale nie z takim ogromem popisów solowych, jak w zamykającym to skrajnie ekscytujące przedstawienie „Servitude”!
Ten supermelodyjny, metalowy walec z albumu „Give a Monkey a Brain and He`ll Swear He`s the Center of the Universe” grany na pożegnanie, ma ponad dwadzieścia minut, a każdy z muzyków po zaprezentowaniu się w opętańczo świetnej solówce, schodzi ze sceny, zostawiając pozostałych, trzymających niezmiennie temat utworu…
A żeby ta noc była dla polskich fanów niezapomniana przez lata, po ostatnim, perkusyjnym popisie Stewarda, „Proffessor” wraca na scenę, łapie za gitarę, wyczekuje końca pożegnalnego słowotoku Moora i… gra wstęp do „Zamków na piasku” Lady Pank! Zrobił to i poprzednio, kiedy u nas grali, ale wciąż jest to wielkie zaskoczenie, dające ogromną satysfakcję wszystkim uczestnikom tej megaprywatki. Bez względu na to, po której stronie sceny się bawili…