Od samego rana gęste chmury zebrały się nad Krakowem. Pierwsze krople deszczu spadły w momencie, gdy na scenie grała pierwsza zagraniczna gwiazda na dużej scenie – Madcon. Pochodzący z Norwegii duet był chyba dla większości słuchaczy najbardziej egzotycznym wykonawcą spośród tych głównych. Brak masowej presji i ciśnienia wyraźnie odbił się na ich występie. Tshawe Baqwa i Yosef Wolde zagrali bezpretensjonalnie, na luzie. Największym ich atutem była ogromna ilość pozytywnej energii i znakomity kontakt z publicznością. Obydwa te walory były szczególnie zauważalne w chyba najpopularniejszej piosence zespołu, „Beggin”. Nie wiem jak wyglądało to u innych widzów, ale mnie występ Madcon jak najbardziej przekonał i – co najważniejsze – zachęcił do zapoznania się z dyskografią duetu, którą dotychczas znałem dość pobieżnie.
Nim jednak deszcz zaczął padać, a ja poszedłem na Madcon, miałem możliwość uczestniczenia w jeszcze jednym koncercie. Mowa tu o Mesie. Warszawski raper, który na płytach stara się wpoić słuchaczom słoneczną, kalifornijską wizję muzyki, w Krakowie miał utrudnione zadanie. Chmury nie sprzyjały jego brzmieniu, podobnie jak namiot, w którym grał, ale koniec końców atmosfera była jakby żywcem wyjęta z Los Angeles. Mes wraz ze swoim kolegą z zespołu 2cztery7, Stasiakiem, w mig złapali doskonałą chemię z tłumem zebranym pod Coke Stage. Jak to bywa we wszelkiego rodzaju relacjach międzyludzkich, pomógł trunek. Stasiak rozprowadzał w pierwszych rzędach Żołądkową Gorzką i nim człowiek się obejrzał, on już wracał na scenę z pustą butelką. Pomogły też nośne numery z dyskografii Mesa – „My”, „Jak To!?”, „List” oraz „Oczy Otwarte 2”. To właśnie te piosenki publiczność znała chyba najlepiej. W ogólnym rozrachunku koncert był solidnie wykonaną robotą. Bez fajerwerek, ale też i bez większych wpadek. „O 23 widzimy się pod sceną na Nasie”, zachęcał Mes pod koniec. Nim jednak przyszła pora na Nasira Jonesa, Main Stage okupował…
… Shaggy. Na scenę wszedł, kiedy lało już jak z cebra. „I Love The Rain”, deklarował, chcąc jakby odsunąć tłum od myśli opuszczenia koncertu. Zupełnie niepotrzebnie. Mało kto zwracał uwagę na pogodę. Nawet jeśli była ona wybitnie jesienna i ponura, dzięki Shaggy`emu w sercu każdego, kto zajrzał na jego występ, panowało lato. Choć wokalistka może nie kreuje już w studiu przebojów na miarę „Angel” lub „It Wasn`t Me”, to na scenie nadal jest rewelacyjnym showmanem. Publiczność doskonale rozumiała jego pozytywne wibracje i odpłacała się gromkimi brawami oraz rękoma nieustannie „fruwającymi” wysoko w górze. Jego występ nie był co prawda na miarę tego Gentlemana dzień wcześniej (zespół nie miał tak wielkiej charyzmy, a warunki głosowe autora „Boombastic” nie dorównywały tym Niemca), ale Shaggy udowodnił, że nadal jest liczącą się postacią na scenie reggae.
Trzeci dzień zamykał występ Nasa. Nowojorski raper pojawił się na scenie w towarzystwie żywych instrumentów. Dzięki nim jego piosenki nabrały nieco innego, rockowo-jazzowego charakteru i miały – co tu dużo mówić – kopa. Występ miał bardzo ciekawą formę. Nas najwyraźniej wyszedł z założenia, że nie ma sensu zanudzać słuchacza trzema zwrotkami i powtarzanymi w nieskończoność refrenami, dlatego też często stosował prosty zabieg – jedna lub dwie zwrotki, refren i kolejna piosenka. Dzięki temu występ trzymał cały czas wysoki, emocjonujący poziom, a samemu Nasowi udało się zaprezentować nagrania z właściwie każdego etapu swojej kariery. Zaczął od tych nowych – „Hip-Hop Is Dead” oraz „Sly Fox” – ale już w chwilę potem przeniósł się do roku 1994, gdy wydawał swój debiutancki album „Illmatic”. Utwory takie jak „New York State Of Mind” (na Coke`u w wersji „Krakow State Of Mind”), „The World Is Yours”, „Life`s A Bitch”, „Represent” czy „It Ain`t Hard To Tell” robiły furorę wśród najwierniejszych fanów rapera (dla nich Nas zrobił ukłon jeszcze raz, gdy zagrał fragment utworu z 1991 r., „Live At The BBQ”). Z chyba największym aplauzem wśród festiwalowiczów spotkały się kawałki „Heaven”, „Hate Me Now”, no i „I Can” – prosty, chwytliwy utwór z głównym motywem zaczerpanym z „Dla Elizy” Beethovena. Istnym szaleństwem była również piosenka „One Mic”. Rozkręcający się powoli utwór wypadł wprost rewelacyjnie z użyciem perkusji, gitar i trąbki. Muzycy na scenie oraz publiczność wpadli w istne szaleństwo.
Nas zagrał dłużej niż przewidywano. A to już o czymś świadczy. Zarówno jemu jak i publiczności atmosfera przypadła bardzo do gustu. 50 Cent mógł rzucać kurtkami i przekrzykiwać się z kolegami – Nas postawił na muzykę, a ta, jak wiadomo, broni się sama.
Trzydniowy Coke Live Music Festival 2009 zakończył pokaz sztucznych ogni. Kto chciał, mógł jeszcze zajrzeć pod namiot na Vavamuffin.
Choć znajdowaliśmy się w Krakowie, a pogoda była iście londyńska, to dzięki Shaggy`emu i Nasowi na lotnisku zapanował… New York State Of Mind.