Dyrektor artystyczny ma rację. Anegdota ta powinna być wręcz hasłem OFF Festivalu. I poprzednich ośmiu edycji, i zakończonej właśnie dziewiątej. Bo wszystkie dźwięki kochają nie tylko ludzie odpowiedzialni za line-up tej imprezy, ale przede wszystkim sami odbiorcy – dla jednych hipsterscy i snobistyczni, dla innych po prostu otwarci na wszystko, co dobre.
Zachwalam festiwal, choć powinienem pisać o trzecim dniu – co w sumie na jedno wychodzi. Zacznijmy jednak od rozczarowania. Ot, zachciało mi się iść na Evana Ziporyna. Zakochany w improwizacji, zaprosił do współpracy Christine Southworth, na której elektronicznych, afrykańsko-azjatyckich podkładach szalał z klarnetem basowym. Fajnie? Tylko na papierze. Bardzo lubię free-jazzowe wariactwa, ale tutaj nerwowy, szarpany dźwięk prowadzącego całość klarnetu raczej irytował, niż wciągał, a i muzyczne tło raczej nie kleiło się z tym instrumentem. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że Ziporyn naprawdę zaciekawił publiczność. Pozornie, bo w rzeczywistości lunął deszcz, a namiot, gdzie grał jazzman, dawał schronienie. Chwilowe tylko, bo gdy spadły ostatnie krople, część osób przeniosła się na Scenę Leśną, gdzie działy się rzeczy dużo ciekawsze. Grał tam nieprzewidywalny Andrew W.K. „Trochę komik, trochę performer”, reklamowali go organizatorzy, podczas gdy jeden z moich znajomych porównał go do power metalowego wokalisty z lat 80., który postanowił podbić serca publiczności wszystkim tym, co w power metalu najbardziej kiczowate. Przejaskrawiony, kolorowy koncert obfitował w obciachowe melodyjki, przepite wokale, nośne, ejtisowe refreny i teksty, w których słowo „party” odmieniało się przez wszystkie przypadki. Poniżej próbka:
Teraz, jeszcze nie do końca ochłonąwszy po festiwalu, myślę też, że błędem było wybranie się na Belle & Sebastian. Piszę to z lekkim dystansem, bo samemu koncertowi trudno było cokolwiek zarzucić. Kontakt z publicznością należał do jednych z lepszych na festiwalu: wokalista stroił sobie żarty, badał nastroje wśród tłumów i dobierał pod nich utwory (albo tylko udawał, że to robi), wreszcie zaprosił na scenę kilka osób z pierwszych rzędów i pozwolił im się wytańczyć. Od strony muzycznej też można było mówić o aranżacyjnym zaawansowaniu (instrumenty smyczkowe, dęte, klawisze!) i wielkim profesjonalizmie bo wszystko brzmiało tak, jak nakazywałaby konwencja: czysto, wyraźnie i cholernie nośnie; nic dziwnego, że z czasem pod sceną zrobiła się mała dyskoteka. Tylko że, no właśnie, o ile w ubiegłym roku świetnie się bawiłem na Jensie Lekmanie, który przecież obraca się w podobnych klimatach, tu nieustannie towarzyszyło mi poczucie, że jakaś granica została przekroczona i to, co miało być zwiewne, frywolne i lekkie, stało się mdłe, gładkie i nazbyt wypolerowane.
Tym bardziej zazdrościłem części osób, które w tym samym czasie mierzyły się z post-rockiem spod znaku 65daysofstatic. Miłośnicy tego typu gatunku w ubiegłym roku mieli ogromne powody do zadowolenia – w końcu jednym z headlinerów byli Godspeed You! Black Emperor, prawdziwy klasyk gatunku. Tym razem post-rock był jakby wycofany, sprowadzony na drugi plan, a jednym z nielicznych przedstawicieli byli właśnie Anglicy z 65daysofstatic. I, w przeciwieństwie do GY!BE, grupa z Sheffield nie cackała się z budowaniem klimatu, nastrojowymi, wielominutowymi wprowadzeniami – przeciwnie, od samego początku całą energię wkładała w uderzenie, nokautujący publiczność cios.
Zostawmy jednak na bok frustracje z powodu tego, czego się nie widziało lub widziało w niedostatecznym stopniu. W końcu trafiłem też na kilka niezłych koncertów i jeden wybitny. Rozpoczynający dzień trójmiejski DJ Ebola Ape dostarczył set, w którym rozpłynęliby się szczególnie miłośnicy tzw. cloud rapu i nagrań spod znaku ASAP Rocky`ego. Szkoda, że zapowiadany MC z RPA, Bools, ostatecznie nie mógł dotrzeć na festiwal; pozostały jedynie zwrotki puszczane z komputera. Kilkadziesiąt minut później trafiłem na Thaw, tajemniczą kapelę, która bada granice między black metalem a terytoriami sąsiednimi. Brzmiało to więcej niż dobrze, tylko że muzyka, niestety, nie spełniała swojej podstawowej roli – nikt tu nie czuł strachu, bo i jak uwypuklić mrok, kiedy gra się na dużej scenie o godz. 16? To zresztą nie jedyny przypadek na tegorocznej edycji, kiedy można by kwestionować czas i miejsce niektórych występów. Na pewno bardzo przyjemnie słuchało się hawajskich gitar i leniwych klawiszy Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej, która o zachodzie słońca wzięła na warsztat wydany jedynie w formie partytur album Becka. WOR, której część członków wchodzi w skład m.in. Mitch & Mitch, pasowała do tego typu muzyki idealnie – nie licząc właściwie ostatniego, przesterowanego utworu, dostaliśmy tę samą dawkę nostalgicznego, pogodnego brzmienia jak na ubiegłorocznym koncercie Zbigniewa Wodeckiego. Tylko wokalnie było to o kilka klas niżej, niestety.
Gdy na Scenie Leśnej pojawił się Artur Rojek, część osób liczyła, że wokalista wykona utwory ze swojego solowego debiutu „Składam się z ciągłych powtórzeń” w takiej kolejności, w jakiej występują na płycie (tak zrobił m.in. w Warszawie). To pozwoliłoby tymże widzom szybko zaliczyć powszechnie docenioną „Beksę” i odpuścić sobie resztę nagrań, które budzą już skrajnie odmienne reakcje. Rojek, jakby świadom tego, zostawił singlowy kawałek na koniec (choć nie była to ostatnia piosenka). I warto było na „Beksę” poczekać, nie tylko dla fantastycznego wykonania z dorosło-dziecięcym chórem, ale też dla tych kilku pozostałych kompozycji: bardzo wyrazistych (fantastycznie wiedzieć, że ktoś z takim dorobkiem wciąż ucieka od schematów), profesjonalnie wykonanych i obfitujących w kilka wizualnych fajerwerków (np. konfetti).
Występ zakończył się tak, aby wszyscy mogli zdążyć na, jak przyznał sam Rojek, „najlepszą kapelę świata” – Slowdive. Przez wiele miesięcy internauci bardzo głośno domagali się ogłoszenia występu tej kapeli na OFF-ie. W końcu się udało i takie klasyki jak „Catch The Breeze”, „Souvlaki Space Station” czy „When The Sun Hits” mogły zabrzmieć na żywo w Katowicach. W porównaniu z innymi legendami shoegaze`u, które na OFF-ie grały – My Bloody Valentine i The Jesus And Mary Chain – Slowdive wypadli najlepiej. Nie byli co prawda tak głośni jak MBV, ale przynajmniej wyraziści i zupełnie zrozumiali wokalnie; The Jesus And Mary Chain przebijali już za to pod każdym względem. Ten marzycielski, oniryczny i zawiesisty ton, znany z płyt, bardzo przekonująco został przeniesiony na grunt sceniczny. Muszę przyznać, że te szybujące, przestrzenne gitary były jednymi z lepszych, jakie kiedykolwiek słyszałem na żywo. Tak, Rojek – Slowdive w wersji live bez wątpienia są jednymi z lepszych na świecie.