Na Eksperymentalnej działo się rzeczywiście dużo. Zwolennicy względnie tradycyjnego folku mogli pobawić się przy oberkach, mazurkach i pieśniach maryjnych Kapeli Brodów. Zespół kultywuje rodzinne tradycje, obok siebie grają ojcowie oraz synowie, i tę chemię było słychać. W klasycznym instrumentarium znalazł się m.in. fantastyczny klarnet, który ściągał muzykę w żydowskie, klezmerskie regiony. I publiczność kupiła te zupełnie nieawangardowe nagrania – nie przypominam sobie, by na którymkolwiek z poprzednich i kolejnych koncertów parkiet tak ucierpiał od entuzjastycznego tupania.
No, lepsze przyjęcie zgarnęli może tylko Ukraińcy z DakhaBrakha. Zupełnie słusznie, bo był to jak na razie najlepszy koncert tej edycji festiwalu. Wszystko – od warstwy wizualnej po muzyczną – było tu dopracowane w stu procentach. Muzycy błyskotliwie manewrowali między obłędnymi, transowymi aranżacjami, gdzie rytm – i ten z bębnów, i ten podbijany z konsolety – i rewelacyjne wokalne harmonie porywały festiwalowiczów do tańca; z drugiej zaś strony kapela zwracała się jakby w stronę wschodniej duchowości, dźwięki przestawały być tak duszne i intensywne, nabierały rozmachu, a człowiekowi nie pozostawało nic innego jak zamknąć oczy i w myślach przemierzać pustynne stepy.
Oddajmy wreszcie sprawiedliwość Samym Sukom i Karpatom Magicznym. Panie z tego pierwszego zespołu wpadły na heretycki pomysł, by opowiedzieć o kobietach epok dawnych od trochę innej, wulgarnej strony, mieszając krew z erotyzmem. Miały ku temu warunki, bo wokal był bezczelny, prowokacyjny, a warstwa muzyczna – choć eksploatująca tradycyjne instrumenty (lira grecka, suka biłgorajska [!]) – daleka od pokrycia się kurzem. Kilka godzin później ten awanturniczy ton równoważyli członkowie Karpat Magicznych, którzy – jak słusznie głosi przewodnik festiwalowy – już dawno opuścili nasze góry i zapuścili się w różne, nieoczywiste regiony (ot, chociażby ludowość podbita była czymś, co brzmiało jak klangujący bas czy funkująca gitara). I nie mam tu na myśli dyskotek – sami muzycy zapowiedzieli na początku, że późna, nocna pora jest odpowiednia do tego, by złapać trochę wytchnienia i odpocząć od tańców. Było więc intymnie, kameralnie i hipnotyzująco.
Nie samym folkiem jednak człowiek żyje. A szkoda, bo – powtórzę to jeszcze raz – wszystko, co najciekawsze drugiego dnia OFF-a, związane było właśnie z ludowością. Tam, gdzie miało być głośno i gitarowo, spotykałem się najczęściej z zawodem. I tym mniejszym jak Deafheaven, które sprawiało wrażenie, jakby zapętlało jedną piosenkę i eksploatowało ten sam motyw (metalowa wulgarność zderzona z prog-rockową finezją, do tego zawsze tak samo screamujący wokalista). I tym większym jak The Jesus and Mary Chain. Mając w pamięci kultowe „Psychocandy”, oczekiwałem raczej dawki decybeli porównywalnej z ubiegłorocznym koncertem My Bloody Valentine. Tymczasem nie było głośno, a i w samej muzyce – jak trafnie określił jeden z moich kolegów – zabrakło tego „syfu”, który definiował shoegaze. Paradoksalnie więc, krystalicznie czyste brzmienie, pozwalające z łatwością wyłapywać wszystkie instrumenty i wokal, okazało się przekleństwem tego legendarnego zespołu. Bliżej temu było do taniego hard rockowego grania aniżeli shoegaze’u. Nic dziwnego, że właściwie jedyną piosenką, która zabrzmiała tak, jak powinna, było względnie łagodne, hitowe „Just Like Honey”. O reszcie można by powiedzieć co najwyżej „solidne” lub „rzemieślnicze”. I trochę emeryckie. Na tyle, że bardziej interesujące było obserwowanie szalonych układów tanecznych, które powstawały na uboczu sceny wśród publiczności.
Hip-hopowe głowy mogły w ubiegłym roku cieszyć się z występu Bisza. Tym razem na dużej scenie OFF-a zaprezentował się autor drugiej najważniejszej płyty 2012 roku – Zeus. Łódzki MC już na początku przyznał, że był lekko wystraszony, gdy na piętnaście minut przed koncertem pod sceną nie było nikogo. Ta trema była widoczna, gdy raz po raz zapewniał publiczność – koniec końców liczną – że dopiero się rozkręca. I set przygotował rzeczywiście świetny. Obok wybitnie koncertowych, a jednak jakże różnych nagrań w rodzaju „Zakochałem się w Jill Scott” czy „Hipotermia” znalazły się też rzeczy sprzed niemalże dziesięciu lat jak np. „Blok jest nasz” Pierwszego Miliona (który swoją drogą jest niezłą bombą). Set był bardzo wyważony – obok smutnych i pozytywnych utworów (ulubione rozgraniczenie Zeusa) znalazły się też klasyczne, boom-bapowe nagrania oraz kilka numerów wchodzących na brytyjskie tereny. Koniec końców wyszło więcej niż dobrze – zaskoczony pozytywnym przyjęciem raper nakręcił publiczność i obiecał wrzucić zdjęcie z koncertu na Instagrama.
Polskim wydarzeniem dnia był, jak sądzę, koncert Noona. Jeden z najważniejszych hip-hopowych producentów doczekał się koncertowego debiutu, na którym wraz z perkusistą zaprezentował autorski materiał (wliczając remiksy) z ostatnich kilkunastu lat. Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, że mogłem pójść na ten koncert i posłuchać utworów, do których nie wracałem od czasu bodajże ukazania się „Pewnych sekwencji” (nie licząc „W branży”, którego bitem rozpoczął się set). Z drugiej, zrozumiałem, że Noon w instrumentalnej odsłonie jednak nie podziela mojej wrażliwości. Ot, subiektywne odczucie, które dotarło do mnie, gdy Bugajak zapowiedział „smutny utwór”, który w moim odczuciu w rzeczywistości nie był smutny; więcej, poprzednie nie były w takim razie wesołe. Koncert opuściłem więc tyleż usatysfakcjonowany profesjonalizmem, co zobojętniały. Na grającym w tym samym czasie Jerusalem In My Heart było jednak, całe szczęście, ponoć gorzej…