Nim jednak doszło do koncertu formacji z Pittsburgha, na scenie zaprezentowało się pięciu innych wykonawców. Trudno sobie wyobrazić lepszy początek Woodstocku od występu Vavamuffin. Pozytywną energią, obecną w muzyce tej warszawskiej grupy, można by obdarować wszystkich uczestników festiwalu (choć, na dobrą sprawę, czy ktoś musi obdarowywać ich energią? Tym bardziej pozytywną?), a i tak pewnie by jeszcze zostało. Do tego niepotrzebny jest żaden cud rozmnożenia. Tak samo nie ma żadnych czarów w liczbie uczestników, którzy otworzyli festiwal. 350 tysięcy jest faktem. Radością napawał widok, gdy taki tłum zebrał się pod sceną po godzinie 15 (wtedy bowiem na scenę weszli Vavamuffin), a więc w czasie, w którym przeciętny openerowicz zwykle siedzi jeszcze na polu namiotowym.
Tegoroczny Przystanek rozpoczął się w rytmie reggae, ale nie były to dźwięki dominujące podczas pierwszego dnia festiwalu. Poza Vavamuffin, do jamajskiej muzyki odwoływał się tylko Damian Marley. Tylko? To złe słowo, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z najmłodszym synem legendarnego Boba Marleya. Należy więc stwierdzić, że już sam występ Damiana zaspokoił głód wielbicieli tego typu brzmień. Choć, co oczywiste, największy aplauz wywołał końcowy kower „Could You Be Loved” (jako bis wywołałby pewnie jeszcze większe emocje; niestety, Jurek Owsiak już przed koncertem zaznaczył, że powtórnego wyjścia Damiana na scenę nie będzie – była to zresztą bodaj jedyna taka sytuacja na dużej scenie tego dnia), to autorski repertuar Damiana jest równie mocny. Na Woodstocku zaprezentował wraz ze swoim kapitalnym zespołem nagrania z solowego repertuaru (m.in. świetne „Road To Zion”), jak i fragmenty płyty „Distant Relatives”, którą dwa lata temu nagrał z Nasem („Dispear”, „Land Of Promise”).
Woodstock jednak to nie tylko reggae. Wystarczy rzucić okiem na line-up głównej sceny, by przekonać się, jak różnorodną muzykę prezentuje ten festiwal. Rzadko kiedy można usłyszeć po sobie tak skrajnie różnych wykonawców jak ThePetebox oraz Carrantuohill i Fanfare Ciocarlia. Ten pierwszy – wschodząca gwiazda beatboxu – choć zaczął nieco chaotycznie, koniec końców porwał tłum swoimi interpretacjami Eurythmics, Pixies czy MGMT. Występujące po nim zespoły prezentowały już skrajnie inne podejście do muzyki. Zamiast spektaklu jednego człowieka, mieliśmy konfrontację dwóch bogato wyposażonych bandów; zamiast „future loops”, jak nazywa swoje dźwięki ThePetebox, pojawiła się muzyka regionalna – celtycka i bałkańska. Jak festiwalowa publiczność wytrzymała tak skrajnie różne temperatury? Po swojemu, czyli za każdym razem świetnie się bawiła.
Przeglądając line-up, można tworzyć nie tylko pary przeciwstawne, ale też podobne. Tak było z Ministry i Antiflag, najcięższymi (wraz z Hardcore Superstar, szwedzką wersją Motley Crue) i najbardziej zaangażowanymi w tekstach zespołami na pierwszym dniu festiwalu. Ci pierwsi wyświetlali na telebimach karykaturalne wizerunki G. W. Busha (coś jak w klipie do „Testify” RATM), zaś grupa z Pittsburgh mówiła o światowym kryzysie i zadedykowała jedną z piosenek rosyjskim artystkom z Pussy Riot. Obie formacje nawet nie musiały wkupywać się w łaski publiczności, bo ta sama im się oddała. Może to zasługa motorycznego, nieco jednostajnego brzmienia tych kapel? O ile w studiu taka monotonia mogłaby razić, o tyle na żywo przerodziła się ona w atut – temperatura na każdym z koncertów była od początku do końca wysoka, dorównująca upałom, jakie trawiły Kostrzyn przed południem. Wydaje się jednak, że nieco lepsze wrażenie zrobili panowie z Antiflag. Żaden z innych wykonawców nie miał tak doskonałego kontaktu z publicznością. Miejmy nadzieję, że zainicjowana przez nich zabawa w masowe bieganie w kółko dołączy do stałych elementów woodstockowej zabawy na koncertach.
Ostatnim koncertem pierwszego dnia Przystanku był występ Brytyjczyków z The Qemists. Może nie przyciągnęli tylu ludzi na swój koncert co The Prodigy w ubiegłym roku (co nie znaczy, że było ich mało), może nie mają na koncie takich przebojów jak „Smack My Bitch Up” czy „Voodoo People”, ale jeśli nie robili problemów z barierkami, a zabawa była równie przednia co na występach Liama Howletta i spółki – zupełnie nie przeszkadza mi, że oglądałem wykonawcę mniejszego formatu. Muzycznie brzmieli jak The Prodigy właśnie, tyle że bardziej świadomi swojej brytyjskości (nawiązania do drum’n’bassu, dubstepu), z kolei na scenie prezentowali się jak Linkin Park z rozłożeniem ról na partie śpiewane i rapowane. W ich przypadku również można wyciągnąć zarzut jednostajności, ale ostatecznie wrażenie pozostawili podobne co Ministry i Antiflag – ponad godzina muzycznej rzezi. „You’re fuckin’ beautiful”, komentowali co chwila zachowanie publiczności członkowie The Qemists. O ich muzyce można by powiedzieć to samo, mimo że to piękno specyficznie rozumiane.