Poniżej prezentujemy fragment książki oraz jej okładkę. Przy okazji… czy wiecie, że pierwszym rozmówcą Artura Rawicza w ramach 1 NA 1 był właśnie Marek Piekarczyk? Zajrzyjcie tutaj .
Polska to dziwny kraj, ale w PRL-u było jeszcze gorzej, to czas samych paradoksów: z jednej strony – niskie stawki za koncerty, z drugiej – mogliście ćwiczyć, wynajmując sale w hotelach, jak to się stało przy tworzeniu „Heavy Metal World”.
Wiesz, bo nagle nasz menedżer wpadł na pomysł, co zrobić, żeby te ogromne pieniądze, które się obracają wokół nas, zagospodarować z korzyścią dla zespołu. Chodziło o to, że krakowskie PSJ w ciągu roku wyszło z milionowych długów tylko dlatego, że TSA miało z nim umowę i dzięki temu mogło zapłacić zaległe pieniądze jazzmanom mającym stawki ministerialne, a grającym w świetlicach. Menedżer doszukał się czegoś takiego, jak „koszty przygotowania programu” i zdecydował, że zrobimy próby w hotelu Kasprowy w Zakopanem. Na piętrze znajdowała się niewielka salka muzyczna z fortepianem i tam od rana ćwiczyliśmy. Z jej okien mieliśmy widok na Giewont. Organizowaliśmy imprezy i w ogóle odstawialiśmy niezłe numery. Wymyśliliśmy na przykład hasło: „Zespół TSA – usługowe napełnianie windy”. Braliśmy gaśnicę śniegową, wjeżdżaliśmy na ostatnie piętro i odpalaliśmy ją w windzie, którą potem spuszczaliśmy. Gdy ktoś otworzył drzwi, miał przed sobą ścianę białej piany (śmiech). Albo wrzucaliśmy do pokojów odbezpieczone gaśnice. Gonił nas cieć, a Rzehak dawał mu w łapę, żeby się odwalił. Więc on tym chętniej za nami biegał (śmiech). Na szczęście demolek nie robiliśmy, bo wtedy groziłby nam zakaz wstępu. Chcieliśmy czasami pomieszkać w normalnych warunkach, z łazienką i w czystości.
A po koncertach?
Kiedyś mieliśmy trasę z zespołem Krzak. Winder nie chlał i ja nie chlałem, czasami też Johan. W hotelu w Katowicach założyliśmy z Winderem zespół The Winders. On z gitarą, ja z kapeluszem i tamburynem stawaliśmy w windzie i czekaliśmy, aż ktoś nas ściągnie. Ruszała winda, podjeżdżaliśmy na piętro, drzwi się otwierały, klient wchodził, a my zaczynaliśmy grać folk.
Zebrałeś coś do kapelusza?
Już nie pamiętam, może ktoś coś wrzucił. Wtedy wpadliśmy na koncept, że sprawę potraktujemy poważnie: będziemy ludziom sprzedawać bilety, potem ustawimy ich na piętrach przed drzwiami mi do windy, sami wsiądziemy do niej, wciśniemy guziki i będziemy grać. Każdy załapie się na tyle, na ile będą otwarte drzwi na kolejnych piętrach. Oczywiście miały być też barierki i ochroniarze przy każdych drzwiach windowych (śmiech). A w Krakowie mieliśmy chyba „zieloną noc”. Wtedy z Krzakiem jeździł też Rysiek Riedel. Mieszkaliśmy w hotelu Pod Różą.
Odwaliło nam, pościągaliśmy prześcieradła, zrobiliśmy w nich dziury, założyliśmy je na siebie, złapaliśmy gaśnice i biegaliśmy po hotelu niczym duchy (śmiech). Nie było tam jeszcze windy, dlatego wykonywaliśmy tylko stary numer z wrzucaniem do pokojów odbezpieczonych gaśnic. Aha, i łaziliśmy po gzymsie. Czasami, żeby jakoś odreagować, jaraliśmy sobie wieczorami marychę. Miałem jej pełno, bo rosła wtedy wszędzie, nawet przed komisariatem MO w Bochni. Gliny nawet nie wiedziały, co to jest (śmiech). Po joincie przychodziła pora na różne zabawy. Na przykład siadaliśmy w pokoju, a Stona, nasz techniczny, wchodził do szafy, otwierał górne drzwiczki, wystawiał głowę, a my chórem mówiliśmy: „Jak pan pięknie wygląda z tej szafy, proszę pana!”. Stona odpowiadał: „Wyglądam za wami”, a my dostawaliśmy ataku śmiechu. I tak do rana. Innym razem w sopockim Grand Hotelu po północy ścisnął nas głód, a nie było co jeść. Wtedy ktoś sobie przypomniał, że Johan ma jeszcze puszkę sardynek schowaną w szafie. Johan jak zwykle dawno już spał, a my zaczęliśmy się do niego dobijać. Otworzył zaspany, i milcząc, pokazał szafę, bo dobrze wiedział, że przyszliśmy go ograbić z resztek jedzenia. Wrócił do wyra, my otwarliśmy szafę na oścież, a tam, centralnie pośrodku, stała na półce puszeczka sardynek. Zaczęliśmy się wariacko śmiać, padliśmy na plecy i poczuliśmy, że coś nas od tej szafy odpycha. Podpełzaliśmy do niej, wyciągaliśmy ręce, ale wciąż upadaliśmy i nie mieliśmy żadnego sposobu, aby ją zabrać. Jakby jakaś tajemnicza siła nie pozwalała na to. Nagle do pokoju wparował Rzehak, jak gdyby nigdy nic podszedł do szafy, zabrał puszkę i wyszedł. My leżeliśmy na podłodze z otwartymi gębami, totalnie zdumieni łatwością, z jaką mu się to udało, bo pojawił się jakby z innego świata. Dopiero po chwili rzuciliśmy się za nim w pościg, żeby odebrać te sardynki. Uciekał, cały czas wyżerając z puszki. Jak już go dopadliśmy, było za późno, pochłonął wszystko. Od tej pory zaczęliśmy go podejrzewać, że jest kosmitą (śmiech).