Już w części okołoobiadowej w niedzielę (po 18:30:) wystąpiły zuchy, których publiczność nie chciała wypuścić bez zagrania piosenki na bis. Buldog, po – jak zawsze – ekspresyjnym zaprezentowaniu zestawu piosenek z obu swoich płyt, sięgnął po wiersz „Do prostego człowieka” Tuwima, z muzyką Akurat. I bardzo dobrze zrobił, bo wszyscy, którzy już stawili się przed Dużą Sceną mogli gorliwie powtarzać „Bujać to my, panowie szlachta!”, co sprawiało im wyraźną satysfakcję. Największy przebój ex-kapeli wokalisty Buldoga, Tomasza Kłaptocza, doskonale sprawdza się też w wykonaniu grupy Piotra Wieteski.
Sporo przed ich porywającym występem, poznaliśmy werdykt jury w sprawie konkursu młodych talentów. Wygrał zespół Neony. Nagrodę Publiczności odebrał Grin Piss, a czek na 5.000 złotych od Instytutu Adama Mickiewicza i nagrodę Border Breaker formacja Heroes Get Remebered. Po oficjalnej fecie (dość skromnej, w końcu to nie Grammy, póki co..:) przed garstką publiczności zagrały jarocińskie zespoły wydobyte z trzydziestoletniej historii festiwalu (Acapulco), ubiegłoroczni laureaci konkursu, Sublim z wiotkim wokalistą i m.in.,coverem Placebo. A po nich wszystkich na scenę wpadli rozwrzeszczani amerykańscy Irlandczycy.
Druga wizyta Flogging Molly w Polsce zamykała ich europejską trasę koncertową. „Good evening cudowni ludzie z Polski!” było więc szczere, bo jak się ma w perspektywie wakacje, to każdy wydaje się człowiekowi cudowny:) Nie przepadam za muzyką biesiadną i nie będę udawał, że nie bawi mnie alians skrzypiec i akordeonu z punkową ekspresją. Ale przyznaję też, że doceniam te śmieszno-gorzkie teksty, jak w „It`s been the worst day since yesterday”, czy „Drunken Lullabies”. Poza tym lider Molly, Dave King, wydaje się naprawdę sympatycznym i pozytywnym człowiekiem. Z radością i oczywistą wstrzemięźliwością ruchową próbowałem więc się im uważnie przyjrzeć. I przekonać do uczestniczenia w tym spóźnionym dniu św. Patryka. Cieszę się, że państwu się podobało, ale mnie jakoś nie kręci kręcenie się w tłumie, wznoszącym tumany kurzu tańcem jako zywo przypominającym oberka….
Chociaż do końca festiwalu było jeszcze kilka godzin, a na główną gwiazdę całej imprezy namaszczono T.Love, to dla pokaźnego tłumu najfajniejszym występem Jarocina 2010 było amerykańskie tornado, które przetoczyło się po jarocińskiej scenie, w postaci Beth Ditto i jej Gossip. Zaczęło się niewinnie. Zza kulis w ciszy usłyszeliśmy powiedziane charakterystycznym głosem Beth „Cześć!”. Kiedy już pojawiła się na scenie padło też „na zdrowie”. Zabawa zaczęła się konkretnie od wciąż największego ich przeboju, „Standing In The Way Of Control”. I to się nazywa zacząć „z wysokiego `C`”. Beth Ditto tańczyła jak
rusałka. Momentami wtórował jej basista. A śpiewa jak mityczna syrena. Można dać się olśnić. Także wtedy, kiedy macha do publicznosci biustem! Tylko cicho coś. Caly czas chodzi tanecznym krokiem po scenie i autentycznie przeżywa muzykę. I to jest klucz do sukcesu: jej talent i naturalność. Bez krępacji podciąga kieckę, jak robi sie jej goraco i spluwa. Podwórkowa diva? Kokietuje kiepską znajomością polskiego. I jeszcze poczucie humoru i dystans do siebie! To mieszanka wybuchowa. Gossip może sobie być zespołem pro-lesbijskim, pro-gejowskim, czy nawet pro-nekrofilskim. Mnie to nie obchodzi, dopóki na koncertach grają… „War Pigs” Black Sabbath! A chwilę później „Psychokiller” Talking Heads. Mają mnie!, przemknęła mi przez głowę myśl:) W sekcji coverów, zagranych i zaśpiewanych tak, że autorzy mogliby pozielenieć z zazdrości, pojawiły się jeszcze tego wieczora „What`s Love Got to do with It” Tiny Turner, a po zeskoku Beth do fosy oddzielającej publiczność na długości całego stadionu, „We Are The Champions” Queen i „I will always Love You” Whitney Houston, na ostateczne pożegnanie. Wszystko acapella. To musiało się podobać. Ciężko znaleźć kogoś, kto starałby się podważyć zasadność przyznania Beth nagród typu: „Najfajniejsza Postać w Rocku” (2006), czy „Międzynarodowa Gwiazda Roku 2008” według New Musical Express.
Zespół Kory zaczął jak John Wayne, od strzału „z biodra”. Na początek, jakieś 20 minut przed 23:00 „Buenos Aires”. Następnie „Cykady na Cykladach”. I poprawka, w tym samym, szybkim tempie, „Lipstick on the glass”. Może za bardzo lubię wersję Hurtu i się sugeruję, ale wydaje mi się, że w końcówce Kora zaśpiewała „lipstisch, lipstisch” „po niemiecku”:) Wszystko to bardzo energetyczne, fajne i wprawiające w dobry nastrój, ale trochę dziwnie ten zespół wygląda bez Marka Jackowskiego… I pewnie dlatego nie nazywa się Maanam, tylko Kora. Która, też trzeba to powiedzieć wyraźnie, jest w imponujacej formie… Nie wiem, jak ultrascy fani Maanamu do tego podchodzą, ale w pewnych środowiskach o takich projektach, jak ten, mówi sie cover band. Co oczywiście nie musi mieć negatywnego wydźwięku. Szczególnie jesli wszystko jest zagrane i zaśpiewane na najwyższym poziomie. „Karuzela marzeń”, nowa „Nie jestem biała nie jestem czarna”, „Eksplozja” w fioletach, czy „Oddech szczura” i „Raz dwa raz dwa”, wszystko bez taryfy ulgowej, czy przearanżowywania na reggae, żeby było łatwiej czy spokojniej. Za to nieśmiałe zwolnienia mamy w „O! Nie rób tyle hałasu”, momentami pojawiała się pulsacja ska, więc to już Jamajka i blisko reggae. „Paranoja” była odważniej pozmieniana w końcówce. Pierwszym bisem „To tylko tango”, „Szał niebieskich ciał”. Kora nie mówiła za dużo pomiędzy utworami, a schodząc ze sceny pożegnała fanów słowami „Niech lato trwa i się nie kończy”. Trochę dziwne mogło się wydawać, że najnowszy klip, „Zabawa w chowanego”, został wyświetlony na telebimie, a nie zagrany na żywo. Jednak nieobecność i konsekwetnie niewzruszona postawa Kory, wywoływanej na bis, wyjaśniła się po kilkunastu minutach…
T. Love zaczął od naprawdę grubej akcji. „Warszawa” z Korą może z artystycznego punktu widzenia ma jakieś ułomności, ale emocjonalnie odbierana jest przez publiczność bardzo dobrze. Muniek policzył szybko, że chyba już 10 raz jest w Jarocinie. Po czym zapowiedział klasyk Maanamu, „Szare miraże”. I tym razem to on zabrzmiał bardziej zdecydowanie, ostrzej i głośniej. Kora, schodząc ze sceny czule wykrzykiwała do Zygmunta „Munio Munio!”. „Zajebiście ciężko nam bedzie podałać teraz. Ja zawsze mam stresa w Jarocinie. Na ostrej chrypie Muniek zaśpiewał „Czarnucha” i co chwilę pokrzykiwał do publiki „Dajcie sygnał!”, albo swoje ulubione „Czaaaduuu!”. Na spotkaniu z Korą nie skończyły się wizyty gości. Pozostałymi gośćmi byli Robert Brylewski, Zbigniew Hołdys i Krzysztof „Grabaż” Grabowski. Miało być sporo starych numerów. I faktycznie, koncert rozkręciły tilawowe klasyki. Pojawiały się jednak i nowsze rzeczy, jak cover Springsteena, „Radio Nowhere”, z tekstem Muńka jako „Radio badziewie” i najświeższy przejaw aktywności T.Love, utwór z pianinkiem i saksofonem „24/ 48”. Jak wytłumaczył Muniek „w dużym skrócie o lądowaniu na dołku”. Jest w nim też trochę ska, a gitary z przodu pojawiają się dopiero w refrenie. Za to ma fajne solo na klawiszu. Taki trochę inny T. Love… Po zapowiedzi „Bez pieprzenia, bez kombatanctwa, ja się tu, kurwa, czuję jak ryba w wodzie. Teraz załatwimy was długą serią zajebistych, starych gówien.” I, począwszy od „Mamo, kup mi karabin”, zaczęła się radosna fiesta T.Love z przerwami na utwory gości. „Płonie Babilon” Izraela i „Ambicja Kryzysu Brylewskiego, którego oświetlenioweic ani razu nie raczył wskazać punktowcem… „Outsider” i „Twoja Generacja” Pidżamy Porno z Grabażem oczywiście zachwyciły jarocińskie audytorium. Podobnie „Autobusy i tramwaje” oraz „Kuba” Hołdysa, z autorem, grającym na gitarze i śpiewającym siedząc. Wszystko, czego można było spodziewać się po T.Love znalazło się w programie tego koncertu. To dobre zwieńczenie całego festiwalu, i wyraźnie nakreślające kierunek dla Jarocina na przyszłość. Ma być fajnie, rockandrollowo, a nie koniecznie i za wszelką cenę ortodoksyjnie buntowniczo. Co, miejmy nadzieję, sprawdzimy w przyszłym roku.