Deemz: „Z czasem ludzie zobaczyli, że siłą hip-hopu jest przede wszystkim głos pokolenia, głos jakiegoś buntu”

Z okazji premiery albumu "Sauce" przeczytajcie wywiad z Deemzem.


2021.09.24

opublikował:

Deemz: „Z czasem ludzie zobaczyli, że siłą hip-hopu jest przede wszystkim głos pokolenia, głos jakiegoś buntu”

fot. mat. pras.

Kilka miesięcy temu Def Jam wypuścił zin New x True, w którym znalazły się m.in. wywiady z jego podopiecznymi. Jednym z rozmówców Tomka Doksy, który odpowiadał za redakcję pisma, był Deemz. Producent mówił wówczas o pracy nad płytą „Sauce”, która po drobnej obsuwie trafiła dziś na rynek. W związku z tym, że zin Def Jamu miał ograniczony nakład i nie każdy mógł dotrzeć do zamieszczonych w nim treści, wspólnie z wytwórnią przygotowaliśmy dla Was przedruk tamtej rozmowy. Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Deemzem.

Tomek Doksa: Powiedziałeś kiedyś, że „największą mocą hip-hopu jest to, że łączy ludzi”. Nie rzucasz słów na wiatr.

Deemz: Tak, to zdanie potwierdzają przede wszystkim ostatnie wydarzenia, jakie wydarzyły się w moim życiu. W szczególności wszystkie sesje studyjne z artystami, którzy są z pokolenia moich rodziców. Nie spodziewałem się, że popowi artyści będą tak bardzo lubić rap! Dla mnie to było totalne zaskoczenie. Nie ma co się jednak oszukiwać – muzyka hip-hop jest dzisiaj coraz bardziej popularna i nie da się jej lekceważyć. Nie można przejść obok niej obojętnie. Widziałem po artystach ze starszego pokolenia, że strasznie się nią jarają i czują te brzmienia. To było naprawdę pasjonujące.

Byłeś zaskoczony? Dlaczego?

Muzyka hip-hop nie była u nas w kraju traktowana od początku poważnie, kiedyś w ogóle nie grało się jej w radiu, nie rozdawało się też ważnych nagród artystom hiphopowym. W 1998 roku Fryderyka w kategorii album roku rap/hip-hop dostała przecież Reni Jusis! Ludzie nie bardzo wiedzieli, czym ten hip-hop jest, traktowali go jak jakiś eksperyment. Z czasem to się zmieniło i wydaje mi się, że tak jak kiedyś hip-hop powstał w formie klasycznej, tak teraz przechodzi co cztery lata jakąś ewolucję i ta muzyka brzmi dzięki temu inaczej niż wcześniej. Dzisiejsza odmiana hip-hopu – te wszystkie nowe brzmienia, które są wprowadzane w bitach czy w stylu nawijki – to nie jest jest coś złego, tylko nowego. Starsi słuchacze nie są w stanie zaakceptować do końca tego, co teraz dzieje się na scenie, ale trzeba pamiętać, że gdy w latach 90. pierwsi hiphopowcy zaczęli tworzyć muzykę i wprowadzać ją na rynek, wszyscy inni muzycy, zajmujący się np. jazzem, uważali to za absurd. Samplowanie jazzowych klasyków? Przecież to była profanacja! Ale z czasem to się zmieniło, ludzie zobaczyli, że siłą hip-hopu jest przede wszystkim głos pokolenia, głos jakiegoś buntu. A w dzisiejszych czasach wpływ na nasze społeczeństwo mają przecież teksty Szpaka, Bedoesa, Taco Hemingwaya… Ludzie mocno utożsamiają się z ich nagraniami.

A dla ciebie, czym jest hip-hop?

Dla mnie to jest styl życia. Ja tym żyję. Od paru ładnych lat utrzymuję się tylko z muzyki i u mnie tematem numer jeden jest wyłącznie hip-hop. Muzyka, ubrania, przekaz – uwielbiam cały ten pakiet. Jestem bardzo szczęśliwy, że spełniam się w tym i mogę robić to, o czym zawsze marzyłem. Hip-hop i cała jego otoczka autentycznie wciągnęły mnie jak gąbka. Prawda jest taka, że żyjemy teraz w świecie social mediów, gdzie wszystko jest promowane podwójnie – mamy coś takiego jak viral, fajne rzeczy mocno się niosą, co jakieś dwadzieścia lat temu, gdy do dyspozycji była tylko telewizja i klasyczne media, było trudne do pomyślenia. Dziś wszystko dzieje trzydzieści raz mocniej. Mamy ku temu niesamowite możliwości, dowolna płyta jest nie tyle na wyciągnięcie ręki, co palca. To ekscytujące.

Szkoda tylko, że za wysokimi wynikami streamingów nie idą w parze równie wysokie słupki sprzedaży fizycznych wydań płyt.

Ale w Polsce nie jest wcale tak źle. Z tego co wiem są kraje, jak na przykład Francja, gdzie mocno dominuje cyfra i tradycyjne wydania odchodzą w niepamięć, u nas natomiast wciąż mamy mocnych graczy, którzy z każdym kolejnym albumem robią niezłe wyniki. Na przykład Kękę – on zawsze zgarnia Platynowe Płyty. Choć z drugiej strony są też młodzi raperzy, świetne odsłuchiwani w cyfrze, ale z bardzo kiepską sprzedaż płyt. I zastanawiam się, czy nie jest tal dlatego, że po fizyczne wydania sięgają jednak najczęściej starsi słuchacze? Może tak być.

Jeśli mnie pytasz to tak, ja kupuję. Płyty trzeba dotknąć, puścić na nią igłę albo chociaż odpalić w odtwarzaczu. Płyta z muzyką to zawsze powinno być coś więcej niż tylko zbiór plików. Mam nadzieję, że podobna idea przyświecała też twojemu albumowi producenckiemu.

Podszedłem do niego przede wszystkim bardzo ambicjonalnie. Stwierdziłem, że jako 28-letni producent, który ma już na swoim koncie sporo hitów u różnych artystów i któremu udało się wyprodukować całe płyty dla Białasa czy Solara – które też stanowiły formy albumów producenckich, ale jednak nagranych dla kogoś – powinienem zabrać się w końcu za własny krążek. Zmotywował mnie też do tego Kubi Producent, który swój album producencki wydał mając ledwie 18 lat. On był dla mnie swoistym zapalnikiem, pokazał mi, że nawet w młodym wieku można zrobić coś tak dużego jak płyta producencka, która jest przecież trudna pod względem logistycznym. Inna sprawa, że byłem już trochę zmęczony pytaniami: „Deemz, kiedy płyta?”, więc postanowiłem zrobić ukłon w stronę swoich fanów i wydać w końcu coś swojego.

Właśnie – logistyka. Sam o nagrywaniu albumu producenckiego mówiłeś, że to spora dawka stresu i zadanie znacznie trudniejsze niż nagrywanie typowej płyty. Wiele razy musiałeś zmieniać tracklistę?

Muszę przyznać, że przed premierą płyty celowo nie chciałem spojlerować ludzi tytułami ani jakimiś zajawkami, bo nie chciałem być potem wytykany palcami, że coś obiecałem, a tego nie dowiozłem. Z moim albumem rzeczywiście było tak, że lista utworów zmieniała się z dnia na dzień. Dlatego trzymałem wszystko pod dużym znakiem zapytania i wolałem budować w ten sposób napięcie, mając jednocześnie komfort pracy w studiu. Mogłem skupić się na tym, by dowieźć najlepsze jakościowo rzeczy, a nie tylko te, które założyłem sobie parę miesięcy temu. Ludzie na pewno nie będą zawiedzeni moim albumem, bo jestem pewny, że każdy znajdzie na nim coś dla siebie. I na imprezę, i do auta.

Wypisz, wymaluj – jak u DJ-a Khaleda. Wspominałeś, że interesuje cię składanka hitów w jego stylu.

Tak. Potrzebowałem przede wszystkim płyty, którą mógłbym dać ludziom i powiedzieć: macie, słuchajcie, to jest mój crème de la crème. Nie zrobiłem tego w ogóle dla kasy. Kwestie finansowe są oczywiście w życiu ważne, ale nie przyświecały mi one przy robieniu tej płyty. Bardziej chodziło o wewnętrzną ambicję, by pokazać się ludziom w różnorodnym muzycznym klimacie i też w ciekawych studyjnych konfiguracjach. Mam na płycie na przykład jednego z najlepszych graczy na harmonijce w Europie. Dlaczego? Bo ja bardzo szanuję muzyków, którzy grają na różnych instrumentach i uważam, że taki smaczek jest bardzo fajny i dzięki niemu ludzie polubią ten numer. Co ja mówię – polubią całą płytę!

Elektryzujące są na pewno te wszystkie muzyczne spotkania, do których doszło w twoich kawałkach. Zwłaszcza międzypokoleniowe.

Też uważam, że największym atutem mojego albumu jest to, że łączy różne pokolenia i artystów z różnych światów. Nie chciałem jednak robić na siłę międzypokoleniowych połączeń – wiesz, w stylu: stara szkoła-nowa szkoła – bo dla mnie to nie jest w żaden sposób odkrywcze. Chciałem natomiast robić ciekawe konfiguracje, jak w numerze, gdzie spotkali się ze sobą Rogucki i White 2115. Gdzie White wiadomo, że dobrze się czuje w klimatach rockowych, a Rogucki z zespołem Coma rządził kiedyś tą sceną. Wyobrażam sobie, że teraz gdzieś przy śniadaniu siedzą sobie mama z córką, słyszą ten numer i…

…Córka mówi do matki: zaopiekuj się mną.

No właśnie! I nagle obie poczują, że to jest kawałek dla nich, choć występują tam goście z różnych, także wiekowo, bajek. Ja bardzo lubię takie połączenia, choć staram się w nich nie odskakiwać za daleko. Cały czas chcę, żeby moje numery były przede wszystkim przyjemne dla ucha.

Goście, których zapraszałeś do studia za każdym razem podzielali ten entuzjazm?

Miałem u siebie artystów, którzy z miejsca mi mówili, że nie biorą udziału w numerze, gdzie ktoś leci auto-tunem, bo tego kompletnie nie czują i ja ich rozumiałem. Dlatego starałem się wszystkich odpowiednio łączyć w pary. Na mojej płycie nie ma przypadkowych spotkań, wszystko było zaplanowane.

Serio, wszystko szło tak gładko?

OK, żeby nie było tak kolorowo mogę wspomnieć w formie anegdoty o mojej przygodzie z Tymkiem. Pierwszą wspólną sesję mieliśmy chyba półtora roku temu. Siedzimy w studiu, odpaliłem bity, wybraliśmy odpowiedni, zaczęliśmy coś tam aranżować i Tymek zaczął nawijać. Ale było czuć, że coś jest nie tak. Ja nie chciałem zrobić mu przykrości mówiąc, że jest średnio, a on na pewno wstrzymywał się, żeby nie powiedzieć mi tego samego. Ale czuliśmy podobnie, vibe był w studiu sztywny i numer poszedł do kosza. Stwierdziliśmy, że zapominamy o tym. Potem jednak mieliśmy jeszcze jedną sesję i co się okazało? Że była totalnym przeciwieństwem tej pierwszej! Skakaliśmy z Tymkiem jak jacyś szamani, dokańczaliśmy sobie nawzajem wersy, to było szaleństwo! Dziś więc mogę powiedzieć, że nie ma co się zrażać po kiepskim pierwszym razie.

A jak ci się pracowało z królową Beatą?

Szczerze ci powiem, że byłem przy niej strasznie zestresowany, bo nie miałem pojęcia, jak do niej podbić. Okazało się, że Beata Kozidrak jest do rany przyłóż personą! Zbiliśmy piątki, wymieniliśmy się inspiracjami, ja jej puściłem swoje numery, ona puściła swoje. Sama sesja była mega profesjonalna – po trzech kwadransach mieliśmy już gotowy refren. Super doświadczenie.

Miałeś jakiś złoty środek, którego trzymałeś się podczas pracy w studiu?

Mój złoty środek to timing. Staram się, żeby produkowane przez mnie numery nie trwały więcej niż trzy minuty. Żeby były krótkie, ale miały w sobie to coś, co zachęci słuchacza do ponownego odpalenia. Na tym zależy mi najbardziej. Wiem, że mnóstwo ludzi analizuje muzykę, ocenia, w jakiej jest tonacji, ile trwa – czy to dobrze, czy nie – ale ja bazowałem przede wszystkim na własnym wyczuciu i doświadczeniu. Czuję, kiedy numer potrafi być męczący, a kiedy nie. Potrafię znaleźć ten złoty środek. W zeszłym roku zacząłem grać różne imprezy z moim wspólnikiem Szczepanem, w okienku pandemicznym mieliśmy sporo koncertów, i wydaje mi się, że jestem dobry obserwatorem, dobrze przyglądam się bawiącym się ludziom. Wyczuwam, czy fajnie się bawią. I podczas tych imprez miałem wrażenie, że ludzie na parkiecie szybko się nudzą. Starałem się to doświadczenie przełożyć potem na mój album już w fazie planowania: tu rozpisałem trzy refreny zamiast dwóch, tu trzy zwrotki i jeden refren, takie rzeczy. Jestem aktywny na muzycznej scenie od 2014 roku, coś tam już w życiu widziałem i coś słyszałem, więc wszystkie te doświadczenia i spostrzeżenia połączyłem z moim mindsetem, po czym wyplułem jako „Sauce”.

Na album zapraszałeś tylko znanych i lubianych, czy też gości, którzy mieli być dla ciebie pewnego rodzaju wyzwaniem?

Są na mojej płycie artyści, którzy nagrywali wcześniej numery, które do mnie zupełnie nie trafiają. Ale nie jesteśmy przecież robotami, każdy może zaliczyć słabszy kawałek, chwilę słabości, takie rzeczy się zdarzają. Mam natomiast pewność, że każdy z gości, którzy wystąpili na mojej płycie, dał z siebie wszystko. Jest na „Sauce” też paru zawodników, którym chciałem dać szansę się wykazać, bo nie ma co się oszukiwać, gdy zapraszasz – oczywiście nie umniejszając nikomu – „mniejszego” artystę, już sam fakt, że występuje on na jednej płycie obok postaci, do których sam chce dążyć, motywuje go do lepszej pracy. I ja widziałem tę motywację.

Z dużymi zawodnikami pracuje się łatwiej?

Największy problem dużych graczy to czas, który muszą poświęcić producentowi. Małolacik, którego zaproszę na płytę, zawsze będzie dużo bardziej podjarany i dyspozycyjny niż artysta, który ma na swoim koncie cztery poważne albumy i występ u mnie jest dla niego kolejną gościnką czy kolejnym terminem w kalendarzu. Ja jednak nie narzekam, wiem z czym to się je i jakie są uroki produkowania muzyki.

„Dowiedziałem się, jaki syf kryje ta branża, i że wcale nie jest tak kolorowo” – to twoje słowa.

Branża bywa czasami sprawiedliwa, czasami nie. Na różne osoby możesz trafić w muzycznej przygodzie, wiesz… W cytowanym przez ciebie wpisie poruszyłem kwestię odrzutowych numerów, których osobiście nie lubię, ale też wiem, że odrzuty muszą się od czasu do czasu zdarzyć. W tamtym poście chciałem zmotywować innych producentów do tego, żeby się w swojej pracy za wcześnie nie poddawali. Powiedzieć: słuchajcie, to, że jakiś raper X nagrał coś na waszym bicie, nie znaczy, że ten numer kiedykolwiek się ukaże. Po drodze są jeszcze kwestie menedżmentu, kwestie A&R i inne, na które producent nie ma wpływu. Czasem jest to też spowodowane faktem, że raper X pokłóci się z raperem Y i nagle numer idzie do kosza. Możliwe, że popełniłem błąd, że nazwałem to wszystko syfem, ale chodziło mi o zwrócenie uwagi na pewien problem. Wiesz ilu było producentów, którzy rozpoczęli w młodym wieku swoją przygodę z muzyką, ale przez tego rodzaju akcje zostali przejechani psychicznie i nie mieli więcej motywacji do robienia bitów? Skrzydła momentalnie podcięte i zamiast produkowania, młodzi i utalentowani ludzie wybierali pracę gdzieś przy taśmie. Bo nie mieli możliwości przebicia się ze swoją muzyką.

A jest jakiś sprawdzony sposób, żeby się dziś przebić?

Skilsy skilsami, ale cały czas najwięcej dają w branży znajomości. Talent to według mnie 40 procent całości, reszta to marketing i to, kogo znasz, jaką masz siłę przebicia. Dziś trzeba też znać się na kwestiach prawnych, wiedzieć, jakie są rodzaje umów, co producentowi przysługuje, co nie, nie wystarczy już sama zajawka do robienia bitów. A nastoletni bitmejkerzy nie mają o tym pojęcia i nie ma co ukrywać, że branża to wykorzystuje.

Sam wspominałeś, że miałeś kiedyś numery blokowane i że chciałeś to wszystko „pierdolić”.

Dzisiaj o tyle ciężej jest z produkowaniem nowej muzyki, że wszyscy mają przesyt – i samej muzyki, i możliwości, które są dostępne dla każdego producenta. Sporo wciąż jednak zależy od determinacji i od tego, na ile chcesz zostać w rapgrze, a na ile uprawiasz tylko opcję hobbistyczną. Dla wielu producentów robienie muzy to przede wszystkim młodzieńcza zajawa. Mają normalną pracę, etat, a wieczorami wracają do domów, odpalają sprzęt i produkują. Dlatego warto sobie odpowiedzieć, kto jest tylko luźnym zajawkowiczem – tak ja lubię sobie od czasu do czasu pograć w piłkę czy kosza – a kto stawia wszystko na muzykę i faktycznie chce w to iść. Na pewno nic do nikogo nie przyjdzie dziś samo.

Ty czegoś w swojej producenckiej karierze musiałeś żałować?

Że wcześniej nie zająłem się robieniem muzyki. Że jeszcze w szkole nie nauczyłem się grać na żadnym instrumencie. Mojemu tacie zawsze się marzyło, żebym grał na gitarze, a ja mimo że miałem z muzyką styczność od dzieciaka, w podstawówce większą zajawkę miałem na sport. Dopiero po latach odkryłem, że mogę robić muzykę i jeszcze na niej zarobić. Zarobione pieniądze inwestować z kolei w sprzęt, inwestować w siebie.

Żałuję też, że nie poszedłem bardziej w muzykę elektroniczną. Na początku swojej drogi byłem powiązany z progressive housem, z trance’ową muzyką, którą potem zamieniłem na hip-hop. Dziś trochę tego żałuję, że nie zabłysnąłem w roli producenta, DJ-a muzyki elektronicznej wcześniej. Ale z drugiej strony… Nie wiem, gdzie bym dziś był, gdybym jednak nie zaczął produkować w porę hip-hopu. Nie ma co chyba pluć sobie tak w brodę.

A jest co planować?

Wiem, że tylko krowa nie zmienia zdania, ale czuję, że „Sauce” to mój pierwszy i zarazem ostatni album producencki. Będę oczywiście cały czas robił muzykę, będę ją produkował dla innych artystów. Możliwe, że znowu wyprodukuję komuś cały album. Ale jeśli chodzi o swoje autorskie, płytowe projekty, to tym albumem chcę udowodnić swoją pozycję na scenie i to wszystko. Chciałbym pomagać potem młodszym. Chcę wziąć kilku producentów pod swoje skrzydła i przeprowadzić ich przez branżę. Taki mam teraz pomysł na siebie.

Rozmawiał: Tomek Doksa. Materiał pojawił się pierwotnie w limitowanym zinie New x True wypuszczonym przez Def Jam Recordings Poland.

Polecane