Zupełnie o tym nie myśleliśmy. Kiedy wchodzimy do studia, zależy nam wyłącznie na zrobieniu jak najlepszej muzyki i wyrażeniu uczuć. Jeśli to wszystko, o czym mówiłaś, zgra się z muzyką – ludzie się w tym odnajdą. Zwłaszcza jeśli mowa o doświadczeniach życiowych i wydarzeniach na świecie, które trafiają do każdego. Jednak muzyka muzyka musi pasować do zawartości, zależało nam, żeby odpowiadała treści. Zawsze najpierw był pomysł, ale tym razem zaczęliśmy od nagrywania muzyki, którą później wypełnialiśmy treścią. Na szczęście to się sprawdziło, choć była to nowość. Przedtem zaczynaliśmy od tematu i na nim się skupialiśmy. Przy pracy nad tą płytą, tablica była czysta, chcieliśmy zacząć od nowa. Nowe podejście, nowa marka, nowi agenci i menadżerowie. Dotąd zdecydowaną większość muzyki produkował Muggs, ale teraz zajmowała go praca nad trzema innymi płytami, więc główny ciężar wzięliśmy na siebie, licząc na jego pomoc. Zwróciliśmy się do Toma, Darona, Mike`a Shinody, Pete`a Rocka i innych, sam nagrałem kilka kawałków. Szliśmy „na czuja”, oddając się muzyce. Na przykład pierwszy utwór Toma Morello, „Rise up”, był tak potężny, że słowa napisały się same.
Nie mamy ustalonego sposobu tworzenia muzyki, zawsze próbujemy czegoś nowego. Tym razem muzyka podyktowała nam uczucia, dlatego płyta jest taka a nie inna.
Nowa płyta wprowadziła tyle nowości, że można mówić o nowym początku. Jest bardzo funkowa i zajebiście buntownicza.
O to właśnie chodziło.
Muzyka kipi energią.
Jesteśmy zadowoleni z efektu. Pracowaliśmy na płytą trzy lata, nagraliśmy mnóstwo piosenek, niektóre się nie zmieściły. Te wybrane pasowały do siebie: nie za dużo rocka, hip hopu w sam raz. Wyszła nam udana mieszanka, nie przesadziliśmy z eksperymentami. Wykorzystaliśmy to, co najlepsze w Cypress Hill – muzycznie i ideowo – w połączeniu z nowym nastrojem. To rzeczywiście nowy początek, co nas cieszy, bo ludzie żywo reagują na nowe piosenki. Szkoda by było, gdyby ludzi kręciły tylko stare kawałki, a nowe tak sobie. Na szczęście płyta sprawdza się na koncertach.
Mamy bunt i flagę na okładce. O co tak naprawdę walczycie? Co was wkurza?
Mamy określone polityczne poglądy, ale nie jesteśmy Rage against the machine, nie poświęcamy się polityce ani walce z systemem. Poruszamy pewne kwestie, w naszym kraju dużo się dzieje: przede wszystkim ludzie są sfrustrowani rozwaloną gospodarką, mamy żołnierzy w Afganistanie, wciąż pamiętamy, co się stało w Iraku. Wyciek ropy też dał nam się we znaki. Mamy inny zawód niż większość ludzi, ale czujemy w tych sprawach dokładnie to samo. Można powiedzieć, że jesteśmy głosem ludu sfrustrowanego rządem i podobnymi rzeczami. Trzeba wyrażać niezadowolenie, w nadziei, że ktoś zajmie się problemami – to właśnie robimy. Czerpiemy z własnych doświadczeń, mówimy o tym, co nas boli. O tym jest „Shut ‘em down”, wyprodukowane przez Toma Morello. Mówimy także o korporacjach, które wyłudzają pieniądze i zostawiają ludzi bez grosza przy duszy, a same niczym się nie przejmują.
Pozwala się takim ludziom istnieć i działać, co wielu się nie podoba. To niektóre z tematów, obok tradycyjnej walki o legalizację marihuany. Na tej płycie posuwamy się dalej niż wcześniej w wyrażaniu własnego zdania. A Tom Morello inspiruje tego rodzaju teksty.
Poruszmy temat hip hopu. Działacie na tym polu, odkąd powstał rap, a dwa lata temu Nas obwieścił śmierć hip hopu. Nie ma już piosenek bez modulacji głosu i kobiecych chórków. Dla młodego pokolenia hip hop zaczął się od „Get rich or die trying”. Jak zdefiniowalibyście współczesny hip hop?
Jest sporo dobrego hip hopu, ale niekoniecznie na pierwszym planie. Nie widać go w telewizji, nie słychać w radiu. Tam puszczają bzdury. Ludzie myślą, że hip hopem jest to, co leci w MTV. Faktycznie w większości tych piosenek dostraja się wokale, a dziewczyny śpiewają refreny.
Wszystko zostało sformatowane.
Na jedno kopyto. Muzyka straciła różnorodność, wszystkie zespoły upodabniają się do innych, naśladują to, co się sprzedaje.
Epoka pomysłowego, oryginalnego i nieszablonowego hip hopu minęła. W latach dziewięćdziesiątych każdy szukał własnego brzmienia, łatwo było rozpoznać, kto śpiewa. Obecnie wszyscy brzmią podobnie, hip hop stał się nudny. Jednak obok zespołów, które lecą w MTV, choć nikomu się nie podobają, są tysiące innych, tworzących świetny hip hop w cieniu. Można je znaleźć w internecie, poznać dzięki znajomym lub na koncertach. Od razu słychać, że to coś świeżego i dobrego. Potem opowiada się o nich przyjaciołom i wieść się niesie. Przy odrobinie szczęścia, kariera takiego zespołu czy artysty może nabrać rozpędu, nawet bez udziału telewizji i radia. Dobrego hip hopu jest sporo i wciąż się rozwija. Pospolite materialistyczne pierdoły częściej słychać, ale na nich się nie kończy – wystarczy dobrze poszukać. Gdzieś tam się kryją, nikt ich nie puszcza. Fani powinni pisać listy do mediów, domagając się prawdziwej muzy, zamiast w kółko tego samego. Jeśli fani się nie odezwą, nikt się nie dowie, czego chcą. Z drugiej strony jest towar, który łatwo sprzedać, bo nie jest kontrowersyjny, tylko bezpieczny.
W teledysku nie ma cycków, więc można puszczać.
Tak jest bezpieczniej. MTV walczy o oglądalność, więc puszcza bezpieczny rap bez żadnych treści. Nie prowokuje do myślenia. Liczą się cyfry i sprzedaż reklam, więc idą po najmniejszej linii oporu, żeby nie narazić się rodzicom ani Federalnej Komisji Łączności. Łatwiej jest puszczać bzdury. My na tym cierpimy, ale tak już jest – trzeba iść dalej.
Żeby móc sobie spojrzeć w lustrze w twarz.
Otóż to.
Mam wrażenie, że w takich zespołach jak Beastie Boys, z trzema MC i jednym DJ-em, za starych czasów, DJ był bardzo ważnym członkiem zespołu. Obecnie rola DJ-a sprowadza się do stania na scenie i przerzucania płyt. Nie uważacie, że didżeje przestali być doceniani?
Nasz DJ jest dla nas ważny. Julio G wiele wnosi do występów. Trudno opisać, jak istotną odgrywa rolę. Mamy szczęście, że wychodzi z nami na scenę. Tak powinno się tworzyć hip hop – są MC i jest DJ, który nie udaje rapera, tylko pozostaje DJ-em. Nasze występy się udają, bo każdy zna swoje miejsce i daje z siebie wszystko. DJ, który zna się na miksowaniu, skreczowaniu i całej reszcie, odgrywa istotną rolę. Na scenie gramy prawdziwy hip hop, a taki DJ taki jak Julio G potrafi zrobić wszystko, o co go poprosić. Jest odpowiednikiem gitarzysty, gra solówki. Najważniejsze to ustalić podstawy, a dla naszego perkusisty, wokalisty i DJ-a podstawą jest hip hop, który zamieniamy w występ na żywo. Nie wszyscy mają mocnego DJ-a, ale według nas, żeby występ się udał, niezbędne są wszystkie składniki hip hopu: b-boying, didżejowanie, rapowanie – nie pomijamy niczego. Nasz DJ należy do światowej czołówki.
Nie ma to jak stara szkoła, każdy członek zespołu się liczy.
Niedawno rozmawialiśmy o tym, jak współcześni artyści lekceważą DJ-ów. Traktują ich jak facetów od wciskania guzików i zmieniania płyt. My, od DJ-a Muggsa po Julia G, zawsze przykładaliśmy do nich wagę. Pamiętamy czasy, kiedy didżeje cieszyli się szacunkiem. Houdini szanował Grand Mastera D, a Run DMC Jam Master Jaya, i tak dalej. Nasz ulubiony zespół, Public Enemy, zawsze wychwalał Terminatora X. My też oddajemy szacunek naszemu DJ-owi: on stanowi kręgosłup grupy, bez niego nie moglibyśmy rapować, bo to on od podaje beaty. Kiedyś wystarczył adapter, nie było automatów perkusyjnych, tylko winyl i zdolne ręce. DJ Kool Herc zapoczątkował ten ruch i od tamej pory nie można się obejść bez wymiatającego didżeja. Z marnym DJ-em sam wypadniesz marnie.
Co nowego słychać w latynoskiej muzyce i kogo warto znać?
Latynoska muzyka ciągle czymś zaskakuje. Są zespoły takie, jak Bomba Stereo, które łączą hip hop z muzyką kolumbijską i reggae. DJ-e w rodzaju Nortec Collective, łączący taniec z muzyką house i tradycyjnymi meksykańskimi akordeonami i tubami. Wciąż szuka się nowego brzmienia, a w muzyce wystarczy zmieszać kilka rzeczy, żeby stworzyć coś świeżego. Zawsze chodzimy z uchem przy ziemi, podsłuchujemy, co ludzie grają i wykorzystujemy to. Z latynoskiej muzyki zaczerpnęliśmy perkusję i klimat. Latynoska scena ma przed sobą przyszłość.