Poniżej prezentujemy okładkę oraz pierwszy fragment książki udostępniony przez wydawcę.
The Wall był pierwszym solowym albumem Rogera Watersa. Nawet o tym nie mówił zespołowi, takiemu, jaki wówczas istniał, ponieważ w tamtym czasie odnosiło się wrażenie, że właściwie nic nie pozostało z zespołu, któremu można było jeszcze cokolwiek powiedzieć.
Ostatnia trasa koncertowa Pink Floyd, promująca „Animals” w Europie i Stanach Zjednoczonych, zakończyła się, delikatnie mówiąc, dąsami; podczas ostatniego koncertu w Montrealu gitarzysta David Gilmour nie wyszedł do bisu, klawiszowiec Richard Wright przyznał, że album nie należy do jego ulubionych, a perkusista Nick Mason w ogóle odsunął się od procesu decyzyjnego.
Waters rozdarty był wewnętrznym konfliktem; z jednej strony rozkoszował się wystawnym stylem życia, jaki pozwalały mu wieść ogromne sukcesy Pink Floyd, ale z drugiej strony z niechęcią patrzył na kompromisy, do których te sukcesy go zmuszały – na pokłony wobec przemysłu, wobec oczekiwań rynku, a także wobec samej publiczności.
Być może żałował tej krytycznej chwili (która przeszła już do legendy), kiedy podczas ostatniego wieczoru tournée splunął w twarz jednemu z wyjątkowo entuzjastycznych fanów. Ale zapewne nie tak bardzo, jak przede wszystkim nawarstwienia wszystkich osobistych napięć, które do tej chwili ostatecznie doprowadziły. Również żaden z jego kolegów nie wydawał się jakoś szczególnie zrozpaczony z powodu zniknięcia Pink Floyd z ich życia. Gilmour i Wright nagrali solowe albumy, które pozwalały im przepędzić muzyczne demony zamknięte w nich twardą ręką Watersa, coraz silniej zaciskającą się na drążku sterowniczym zespołu, a Mason zajął się produkcją najnowszego longplaya Steve’a Hillage’a, „Green”, a także drugiego albumu The Damned, jednej z najbardziej ambitnych grup, jakie wydał brytyjski punk rock. Uporczywa plotka głosiła nawet, że punkowie prosili wytwórnię, aby pozyskała dla nich usługi Syda Barretta, nieobecnego od dawna w zespole współzałożyciela Pink Floyd. Ponieważ Barrett był nieosiągalny, zaproponowano Masona. Zatem czy Pink Floyd jeszcze istniał? Jako podmiot prawny, tak. Jako trwały element półek w sklepach z płytami, oczywiście tak.Jednak pytanie należało postawić inaczej. Czy grupa Pink Floyd w ogóle musiała jeszcze istnieć? Waters postępował tak, jakby nie musiała.
Co okazało się o wiele prostsze, niż można się było spodziewać.
Już od wydania „Wish You Were Here” w roku 1975 Roger Waters narzekał, że irytuje go tradycyjne brzmienie zespołu, że ogranicza go konieczność wciskania własnej wizji lirycznej, coraz bardziej osobistej i gorzkiej, w usypiający wodospad „typowej” epiki Pink Floyd. Męczyły go przedłużające się solówki gitarowe, miał powyżej uszu ekstrawaganckich popisów klawiszowych, które potrafiły się ciągnąć w nieskończoność. Dosyć miał przyprawiania stylowi grupy etykietki „space rocka” i nie znosił myśli, że w atmosferze ich muzyki słuchacze lubią się naćpać i zatopić w błogiej rozkoszy, skoro pod wpływem jego tekstów powinni podnieść głowy i zrównać społeczeństwo z ziemią.
{sklep-cgm}