fot. Karolina Konieczna
Joanna Longić i Hania Rani to dwie utalentowane artystki, które „łączą brzmienia, melodie i dźwięki, za którymi nam tęskno” – jak piszą same o sobie. Piosenki utkane właśnie z takich emocji znalazły się na ich albumie „Mi”. Albumie „magicznym i niezwykłym” – jak piszą recenzenci. Jednym z najlepszych, jakie ukazały się w naszym kraju w ubiegłym roku. Pokochali go również fani, którzy szturmują sale koncertowe w całej Polsce, w których Tęskno występuje (z kwintetem smyczkowym na scenie). W przerwie między koncertami Hania i Asia przygotowały dla nas zestaw swoich ukochanych płyt. Naszym zdaniem – równie zaskakujący, jak ich własna muzyka…
Hania Rani:
Nils Frahm – „Spaces”, 2013
Nie boje się powiedzieć, że to najważniejsza płyta w moim życiu. Od pierwszych dźwięków „Spaces”, które dotarły do mnie spod palców pianisty wiedziałam, że w moim małym artystycznym jestestwie wydarza się właśnie coś przełomowego. Usłyszałam muzykę, o której nigdy nawet nie śniłam. Nils Frahm zmienił moje życie, zmienił mój sposób odczuwania i słuchania, nauczył wrażliwości, czułości i ciekawości. Pokazał, że muzyka nie ma granic, nie ma końca! Od momentu poznania jego twórczości postanowiłam poświecić się własnej muzyce i kompozycjom. Wzięłam urlop na uczelni i zamknęłam się w domu z tuzinem mikrofonów, pianinem i zaprzyjaźnionym reżyserem dźwięku. Razem eksplorowaliśmy nowe brzmienia, ustawienia mikrofonów, próbowaliśmy dotrzeć do brzmień zasłyszanych na albumach Frahma. Wspominam to jako jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia; okres który trwa, poniekąd aż po dziś dzień.
Oficjalnie zatem oznajmiam – Nils Frahm to miłość mojego życia!
Agnes Obel – „Aventine”, 2013
Zupełnie nie pamiętam, w jakich okolicznościach poznałam muzykę Agnes Obel… Ale pewnie jak większość mojej ulubionej muzyki, „pokazał” mi ją ktoś ze znajomych.
Artystka już od pierwszych dźwięków zaintrygowała mnie niesamowitymi, nowatorskimi aranżacjami na instrumenty, które darzę szczególną sympatią (fortepian, smyczki). Wszystko to jednak brzmiało niezwykle nowocześnie, omijając klimatu kiczu i patosu, co wcale nie jest przecież proste. Bardzo szybko twórczość Obel okazała się być dla mnie inspiracją na wielu płaszczyznach, a jej postać stała się swego rodzaju autorytetem i poziomem, który chciałabym kiedyś osiągnąć. Agnes nie tylko komponuje i wykonuje swoje utwory, odpowiada również za aranżacje, produkcje i postprodukcję. To artystka w pełnym słowa tego znaczeniu – samowystarczalna, silna i genialna.
Daniel Barenboim – „Beethoven Sonatas: Moonlight, Pathetique, Appassionata”, 1967
Ten album jest specjalny z wielu względów. Przede wszystkim to moja pierwsza płyta w życiu – otrzymałam ją w wieku 7 lub 8 lat, będąc dopiero na początku mojej edukacji w szkole muzycznej. Na płycie znajdują się trzy najsłynniejsze sonaty Ludwiga van Beethovena – Księżycowa, Patetyczna i Appassionata. Pamiętam, że słysząc je po raz pierwszy doznałam… wstrząsu! Muzyka, którą usłyszałam była porywającym zbiorem melodii, harmonii i emocji. Niezwykle energetyczna, dramatyczna, czasem melancholijna, czasem poważna, a jeszcze kiedy indziej figlarna. A to wszystko spisane na jeden jedyny fortepian. Od tego czasu zupełnie pochłonęła mnie gra na tym instrumencie, a Beethoven stał się oficjalnie moim ulubionym kompozytorem. Po latach odkryłam również, że płyta jest zapisem nagrań Barenboima z legendarnej sesji w 1967 roku. W ten oto sposób stałam się słuchaczem audiofilskich wydań już od pierwszej posiadanej płyty.
Esbjörn Svensson Trio – „From Gagarin’s Point of View”, 1999
Czasami myślę, że moje życie nie dzieli się nie na lata, a na gatunki muzyczne, które przynosił mi los na przestrzeni czasu. Okres gimnazjum i liceum bardzo intensywnie poświęciłam na zgłębianiu muzyki jazzowej, przyjaźniąc się wtedy z wieloma zdolnymi adeptami tego właśnie gatunku. Jazz okazał się nadzwyczaj wdzięcznym gruntem dla pianistki, gdzie porywających melodii i harmonii fortepianowych przecież nie brakuje…
Wśród wielu fascynacji i miłości, jeden artysta zapisał się szczególnie w moim sercu – to Esbjörn Svensson i jego trio. Muzyka Skandynawów była połączeniem wszystkiego co mnie w muzyce pociąga – świeżości, nowoczesności, odwagi, czułości dla brzmienia i ciszy, nietuzinkowych harmonii i prostych, pięknych melodii. Pierwszy ich utwór „Goldwrap” usłyszałam w telewizji na kanale Mezzo. Wśród wielu prezentowanych wtedy utworów i artystów, to właśnie ta kompozycja absolutnie mnie zahipnotyzowała i urzekła. Siedziałam przed telewizorom z otwartą buzią, po omacku zapisując na karteczce nazwisko wykonawcy. Muzyka Svenssona wydała mi się wtedy prawdziwym objawieniem, a płyta „From Gagarin’s Point of View”, do której później sięgnęłam, była prawdziwym przeżyciem. Do dzisiaj nie mogę odżałować, że nie udało mi się zdążyć posłuchać go na żywo. Dobrze, ze nagrania pozostają wieczne…
Fisz – „Polepione dźwięki”, 2000
Kolejny z przystanków stylistycznych, choć pewnie wiele osób uzna, że zanim napiszę „hip hop” to powinnam ugryźć się w język. Fisza i Emade uwielbiam od pierwszych dźwięków i słów, które usłyszałam. Krążek „Polepione dźwięki” to dla mnie ważna zmiana w kierunku uważności na tekst i elektronikę (bądź co bądź sample robi się na komputerze). Wcześniej nie bardzo zwracałam na te elementy uwagę, a tutaj skupiły one moje wszystkie myśli. Pamiętam, że od momentu przesłuchania „Czerwonej sukienki” przestudiowałam naprawdę w całości dostępny repertuar tego duetu, jak i każdego Pana z osobna, spisując w pamiętnikach ulubione fragmenty teksów. U Fisza uwielbiam sposób snucia opowieści i fantazję, a u Emade mistrzowskie produkcje, przy zachowaniu przyjemnie łaskoczącej lekkości. Kiedy po latach wracam do tych numerów brzmią tak świeżo, jakby ktoś wydał je zeszłej jesieni… A minęło już 19 lat!
Blur – „The Best Of…”, 2000
Kolejna płyta, która nie wiem jak wpadła w moje ręce, ale w mgnieniu oka stała się jednym z najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów…
Krążek trafił do mnie w liceum, ale przeżył w moim odtwarzaczu drugą młodość. To był czas pierwszych lat studiów na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie, a tym samym pierwszych samodzielnych lat poza rodzinnym domem. Płyta kojarzy mi się z próbą wejścia w dorosłość, nadal podszyta beztroską i „bumelanctwem”, ale również wspomnieniami, które kształtują cię na całe życie.
Blur stał się dla mnie pewnym manifestem wolności i szczęścia, hymnem o tym „że życie jest piękne, trochę wariackie, ale piękne”. Był marzeniem o zagranicznych festiwalach muzycznych, kalifornijskim słońcu i przejechaniem Stanów kabrioletem, najchętniej z Johnnym Deppem za kierownicą. Jeśli miałabym nakręcić film o moich błędach i wzlotach młodości to soundtrackiem na pewno byłyby piosenki właśnie z tej płyty. „Girls who are boys, who like boys to be girls, who do boys like they’re girls, who do girls like they’re boys, always should be someone you really love…”!
Joanna Longić:
Radiohead – „OK Computer”, 1997
Płyta, którą znałam pobieżnie, aż przy okazji zajęć z analizy muzycznej na studiach sięgnęłam po nią w celu… rozebrania na czynniki pierwsze. Wielokrotne przesłuchiwanie i przyglądanie się najdrobniejszym szczegółom sprawiło, że stała się dla mnie jedną z największych muzycznych inspiracji i wydawnictwem, do którego regularnie wracam z ogromną przyjemnością.
Anna Maria Jopek – „ID”, 2007
Dostałam ją w prezencie od mojego nauczyciela skrzypiec i – jak się wtedy dowiedziałam – dyrygenta orkiestry, która towarzyszy artystce na tym albumie. Wielowymiarowość płyty zmiotła mnie z powierzchni ziemi, stała się obecna w moim codziennym życiu do tego stopnia, że utwór „Pierwszy dzień reszty naszego życia” śpiewałam na ślubie mojej przyjaciółki.
Susanne Sundfør – „Ten Love Songs’, 2015
Jedna z moich najświeższych fascynacji. Nie przyjęłam jej jednak bez cienia zawahania…
Pamiętam, że mocno zaskoczył mnie sposób, w jaki łączy ze sobą zupełnie odległe światy muzyczne – kiedy chwytliwy pop przechodzi, bez ostrzeżenia, w aranże orkiestrowe, to przechodzą mnie dreszcze, które czuję do teraz. Jednak najbardziej zachwyciła mnie jej odwaga, żeby robić dokładnie to co chce, jak chce i kiedy ma na to ochotę. Bez najmniejszych kompromisów. I za to jestem jej wdzięczna.
Sufjan Stevens – „Carrie & Lowell”, 2015
To album, który w ostatnim czasie przesłuchałam dosłownie sto razy i polecam każdemu, kto nie miał jeszcze okazji zaznajomić się z jego wersją studyjną – jak i koncertową, czyli „Carrie & Lowell – Live”. Oszczędny w środkach, powalający szczerością i bezradnością autora wobec życiowych trudności, z którymi właśnie za pomocą muzyki stara się sobie poradzić…
Laura Mvula – „Sing to the Moon”, 2013
Debiutancki album artystki. Doczekał się on również wersji orkiestrowej nagranej w Abbey Road Studios. Autorka, podobnie jak wspomniany wcześniej Sufjan Stevens, pisze o swoich doświadczeniach rodzinnych traktując proces twórczy jako rodzaj terapii. Jednak nie jest to wcale melancholijna płyta, a do niektórych kawałków można śmiało potańczyć.
Oprac. Artur Szklarczyk