foto: archiwum Piotra Banacha
Niemal wszyscy znają go jako współzałożyciela grupy Hey, a sporo słuchaczy kojarzy go z reggae’owo-dubowego zespołu Indios Bravos. Jednak na moim muzycznym dojrzewaniu chyba największe piętno odcisnęły inne jego muzyczne projekty – reggae’owy Grass i postpunkowi Kolaboranci. Teraz Piotrek nagrywa i koncertuje z wokalistką Kafi jako BaiKa. Ich singiel „Nowa Królowa” z płyty „Byty zależne” trafił właśnie do sieci, a duet ten możecie również spotkać na koncertach w całym kraju. Będąc w trasie Banach przygotował dla nas zestawienie swoich najważniejszych, przede wszystkim klasycznych albumów. Miłej lektury!
Piotr Banach: Płyt, które lubię, bardzo lubię, a wręcz uwielbiam są setki. Są wśród nich płyty z nieomal każdym gatunkiem muzyki. Rock, blues, reggae, jazz, punk-rock, trip-hop i elektronika przeważają, ale mam też w swoich zbiorach albumy z muzyką country, klasyką, folkiem i hip-hopem. A skoro je mam, to musiały mi się podobać, bo… inaczej bym ich nie kupił (śmiech)!
Oprócz tego, że jestem fanem, to jestem też muzykiem, twórcą, więc mam swoich mistrzów, od których uczyłem się rzemiosła, którzy kształtowali moją wrażliwość. Płyty, które wymienię, to moje abecadło muzyczne. A że abecadła człowiek uczy się za młodu, więc siłą rzeczy nie będzie wśród nich płyt współczesnych.
Pink Floyd – „The Wall”, 1979
W mojej ocenie – płyta wszech czasów. Doskonała pod każdym względem. Logiczna, spójna, wciągająca. Kosztowała mnie, a raczej moją mamę, połowę miesięcznej pensji. I to tylko dlatego, że kupiona została (po znajomości!) za połowę obowiązującej wtedy ceny. Przesłuchałem ją tysiące razy, zawsze z pełnym skupieniem, bo nie jest to album, którego można słuchać w tle. To znaczy można, ale on na to nie pozwala – przykuwając uwagę i zawłaszczając przestrzeń. „Ściana” ukazała się pod koniec listopada 1979 roku i symbolicznie zamknęła pewną epokę.
The Beatles – „Abbey Road”, 1969
Lubię i cenię ich za wszystkie płyty, choć za te od „Rubber Soul” w górę jakby trochę bardziej. „Abbey Road” wybrałem dlatego, że piosenki z tego krążka zdominowały soundtrack filmu „Klub samotnych serc sierżanta Pieprza”. Specjalnie użyłem polskiego tytułu, ponieważ widziałem ten film w kinie w Szczecinie aż dziewięć razy! Pamiętam dzień, w którym zaliczyłem trzy seanse pod rząd – dosłownie nie wychodziłem z kina przez sześć godzin! I gdyby to było możliwe, to posiedziałbym w nim jeszcze trochę.
Fabuła nie jest zbyt wyrafinowana, ale za to wykorzystane w nim piosenki są wręcz znakomite. Ze wstydem przyznaję, że gdy później poznawałem ich oryginalne wykonania, te filmowe wersje w wykonaniu Bee Gees, Petera Framptona, Aerosmith i Alice Coopera wydawały mi się lepsze. Nie trwało to jednak długo, bo Beatlesów nikt ani nic nie przebije. Najlepsza i najważniejsza kapela na świecie – to od nich zaczęła się moja edukacja muzyczna.
Deep Purple – „Made in Europe”, 1976
Tak w zasadzie, to powinienem umieścić w tym zestawie płytę „In Rock”, gdyż to z niej pochodzi słynne „Dziecko w czasie” – utwór, od którego zaczęła się moja miłość do gitarowego grania. „Child in Time” zapisałem na okładce podręcznika historii dla klas pierwszych liceów ogólnokształcących. A gdy już go zdobyłem (po wielu trudach!), to totalnie odleciałem. Psychodeliczny wstęp, spazmatyczny śpiew i w końcu ekstatyczne solo gitarowe wytyczyło mi kierunek, w którym zmierzałem później jako gitarzysta…
Powinienem więc wybrać „In Rock”, ale na „Made in Europe” do purplowskiego hard-rocka dołączył zgrabnie funk. Nie taki sensu stricto, natomiast jego pulsacja jest na tej koncertowej płycie wyraźnie odczuwalna. Z kolei w piosence „Mistreated” słyszę nawet reggae, ale to już moje osobiste „zboczenie”, więc nie będę się kłócił, jeśli ktoś z fanów DP takie bluźnierstwo oprotestuje (śmiech).
Bob Marley & The Wailers – „Exodus”, 1977
Ta płyta to moje pierwsze – nie licząc piosenki „Bananowy song” grupy Vox – zetknięcie się z muzyką reggae. Kiedy ją usłyszałem, siedziałem po uszy w gitarowych solówkach i art-rockowych aranżacjach, więc surowość tej muzyki była dla mnie trudna do zaakceptowania. Nie powaliła mnie na kolana, ale mocno zaintrygowała. Było w niej coś znajomego. Coś, co pobrzmiewało w hippisowskich songach lat 60. i wszystkich tych rockowych kawałkach, które najbardziej do mnie przemawiały. Puls, rozkołysanie, trans. Zaczyna się delikatnym, basowym pomrukiem, niczym nadchodząca burza. Jest pochmurno i groźnie, a potem nagle robi się słonecznie, ale nie tak pocztówkowo-kiczowato – nawet nie optymistycznie, tylko po prostu pogodnie. Uważam Boba Marleya za artystę doskonałego pod każdym względem i – niestety – niedocenianego. Owszem, jest popularny, ludzie chodzą w koszulkach z jego wizerunkiem, ale mam wrażenie, że nie jest traktowany równie poważnie, jak na przykład John Lennon, Freddie Mercury, czy inni wielcy nieobecni. Uważam też, że powinien być lekcją obowiązkową dla wszystkich wokalistów, bez względu na to, w jakiej materii rzeźbią i jaki gatunek preferują, howgh!
„Hair” – soundtrack filmu Miloša Formana, 1979
W wieku 17 lat zafascynowany byłem środowiskiem hippisowskim – nosiłem się jak oni, patrzyłem na świat jak oni i marzyłem, że któregoś dnia ta malownicza grupa, przesiadująca pod murami Zamku Książąt Pomorskich, potraktuje mnie jak swego. Nic więc dziwnego, że gdy obejrzałem w kinie ekranizację brodwayowskiego musicalu traktującego o życiu nowojorskich dzieci-kwiatów, byłem wręcz zachwycony. W pierwszym odruchu tylko obrazem, ale bardzo szybko zachwycił mnie również dźwięk. Muzyka w filmie była różnorodna i w większej części inna od tego, czego słuchałem na co dzień, ale oddziałująca na wyobraźnię i czochrająca duszę. Nie wiem, jak bym odebrał te utwory, gdybym usłyszał je w innych okolicznościach, może przeszedłbym obok nich obojętnie? Na szczęście zostały mi zaaplikowane we właściwy sposób i bardzo się z tego cieszę, bo to świetne piosenki są, a na dodatek mistrzowsko wykonane.
Metallica – „Ride the Lightning”, 1984
To była miłość od pierwszego usłyszenia, choć zaskoczyła mnie i zdziwiła. Teoretycznie ta muzyka nie powinna była mi się podobać – po pierwsze dlatego, że była szybka i gwałtowna, a ja w tym czasie wsłuchiwałem się w melancholijne dźwięki Pink Floydów. Po drugie, bo była mi obca ideologicznie, ściśle powiązana ze środowiskiem metalowców, w Szczecinie zwanych… hardkami. Cieszyli się oni złą sławą i samym swoim pojawieniem się wprowadzali popłoch na koncertach. Bałem się ich, ale kiedy usłyszałem „Kill ‘Em All”, to poczułem się jednym z nich. A przynajmniej upadłem na kolana – tak jak oni – przed tą amerykańską ekipą. Druga płyta okazała się jeszcze lepsza niż pierwsza. Ich muzyka zwolniła trochę tempo, ale nabrała masy i ciężaru gatunkowego. Utwór „For Whom the Bell Tolls” to dla mnie taka sama klasyka rocka, jak „House of the Rising Sun” The Animals, czy hendriksowskie „Hey Joe”. Uwielbiam Metallikę za wszystko – do „Czarnego albumu” włącznie (później już niekoniecznie) i uważam ich za Beatlesów heavy metalu.
Brygada Kryzys – „Brygada Kryzys”, 1982
Płyta, a w zasadzie dwie płyty o tym samym tytule – jedna studyjna zwana „Czarną Brygadą”, a druga koncertowa – wydana bez zgody zespołu w Anglii. Obie wprowadziły mnie w świat punk-rocka i nowej fali. Mam do tych płyt wielki sentyment. I choć z perspektywy dzisiejszych czasów brzmią nieco archaicznie, to zupełnie mi to nie przeszkadza, bo mają niesamowity klimat. A co ważniejsze, są w tym klimacie totalnie unikatowe…
Black Uhuru – „Tear it up – Live” , 1982
Rockowe reggae w najlepszym wydaniu. Płyta pełna żaru, powietrza i chwytliwych melodii. Troje wokalistów, w tym mistrz jamajskich zaśpiewów Michael Rose oraz legendarna sekcja rytmiczna Sly & Robbie. Zawdzięczam tej płycie zamiłowanie do pewnego bardzo określonego brzmienia pianina i konstruowania linii basu i perkusji, co słychać zwłaszcza w nagraniach Indios Bravos.
Bad Brains – „I Against I”, 1986
Hardcore punk i reggae w jednym. I na dodatek jeszcze coś zupełnie unikatowego! Bo kto śpiewa jak H.R., no kto? Kto gra na gitarze jak Dr. Know, no kto? Łomot, wrzask, szaleństwo, a za chwilę łagodne, kołyszące reggae. Hard-rockowy, masywny riff, a po chwili jazzowe solo gitary. Crossover w czystej postaci. Wczesny Hey sporo im zawdzięcza.
Portishead – Dummy, 1994
Dowiedziałem się o nich od Edyty Bartosiewicz. Byłem już w tym czasie zafascynowany komputerami i ich wykorzystywaniem w procesie powstawania muzyki. Oczarowała mnie ta płyta, a co ważniejsze zainspirowała. Kołysze się to jak reggae, unosi w kosmos jak Pink Floyd, uwodzi jak The Beatles. Pierwsza solowa płyta Kaśki Nosowskiej „Puk, puk” nosi piętno fascynacji muzyką z „Dummy”, a przynajmniej w części skomponowanej i nadzorowanej przeze mnie.
PS. Byłbym nie fair, gdybym choć jednym tchem nie wymienił jeszcze trzech płyt:
* Living Blues – „Blue Breeze” (1997), czyli znakomity blues-rock rodem z Holandii, którym zasłuchiwałem się jako nastolatek;
* Dezerter – „Kolaboracja (1 i 2)” (1987/89) – przekaz i energia. Duży szacunek;
* The Cult – „Electric” (1987) – za riffy i brzmienie gitary.
Oprac. Artur Szklarczyk