foto: Michał Pańszczyk / Bola
Wokalistka, didżejka, kompozytorka, producentka i dziennikarka radiowa. Ja jednak poznałem Kasię Nowicką dobre 20 lat temu – kiedy jeszcze zajmowała się promocją w jednej z wytwórni fonograficznych. Od tego czasu Novika nagrała kilka płyt solowych (kolejna w drodze!) i nie tylko oraz wystąpiła gościnnie w wielu nagraniach innych producentów. Zagrała też setki imprez klubowych i zrealizowała chyba jeszcze więcej audycji, w których dzieli się ze słuchaczami (obecnie w Chili Zet), swoimi muzycznymi odkryciami. Z nami też się podzieliła – swoją najważniejszą, płytową „dychą“. Lubimy to!
– Pamiętam jak kiedyś w Radiostacji, szef tej legendarnej rozgłośni – Paweł Sito, poprosił mnie o podobne zestawienie. Po audycji wyraził rozczarowanie, że mój wybór był nieco oczywisty oraz dość „świeży“, bez sięgania do klasyków. Był to może 2000 rok? Bardzo dawno, więc może dlatego nie pamiętam, co zawierał tamten zestaw, ale na pewno częściowo pokrywał się z dzisiejszym wyborem. Teraz też będę oczywista, ale szczera i na pewno mniej „bieżąca“. To po prostu płyty, którymi się „jarałam“! One ukształtowały mój gust i do dziś przenoszą mnie do fajnych momentów w muzyce i moim życiu – mówi Novika. Oto wybrane przez nią płyty:
Jamiroquai – „Emergency On Planet Earth“, 1993
To właśnie ten zespół i ten człowieczek w puchatej czapce z rogami zwrócił moje ucho we właściwym kierunku. Z tej płyty wiele się też nauczyłam. Do bólu śpiewałam na pamięć te – niełatwe – numery, opanowując przy okazji angielską wymowę. Jay Kay był chyba największym idolem mojej młodości.
Portishead – „Dummy“, 1994
Klasyka trip-hopu, snującej się elektroniki nasiąkniętej smutkiem i tajemnicą. Do dziś poszukuję tych pierwiastków w muzyce. Ta płyta nigdy mi się nie znudzi, a kiedy Beth Gibbons wchodzi na pierwsze dźwięki „Roads“, to zawsze zachce mi się płakać…
Björk – „Verspertine“, 2001
Kocham też wcześniejsze płyty Björk, te najnowsze już mniej. Postać nieziemska, urocza, bezkompromisowa, konsekwentna, niezwykle inspirująca. Album „Vespertine“ nie ma słabych momentów. Chór islandzki, harfa i nowatorska (wówczas) produkcja duetu Matmos. Miałam szczęście uczestniczyć w konferencji prasowej towarzyszącej tej płycie i kameralnym koncercie w Paryżu, więc ma też dla mnie wartość nostalgiczną.
Daft Punk – „Homework“, 1997
Pracowałam wtedy w wytwórni fonograficznej i zaczynałam swoją przygodę z „clubbingiem“. W pokoju siedziałam z kolegą zakochanym w britpopie. On przekonywał mnie do Suede, a ja jego do Daft Punk. Potem już razem bawiliśmy się w warszawskim klubie „Piekarnia“. Wielką siłą tych numerów jest to, że przeżywają swój renesans i nadal porywają tłumy.
The Cinematic Orchestra – „Every Day”, 2002
Uwielbiam niezwykle podniosły, tajemniczy nastrój tej płyty, długo rozkręcające się utwory, w których od czasu do czasu wkracza miażdżący wokal Fontelli Bass i Roots Manuvy. Jason Swinscoe to geniusz!
Roisin Murphy – „Ruby Blue“, 2005
Wahałam się czy Moloko czy Roisin. Ponieważ jednak w zestawieniu zabrakło Matthew Herberta, to tym albumem wyróżnię dwie bardzo ważne dla mnie postacie. Po przebojowych albumach z Mokolo, Roisin nagrała bardziej eksperymentalny acz nadal piosenkowy album z mistrzem muzycznego recyclingu Matthew Herbertem. Myślę, że od tamtej płyty oboje nie wydali już niczego tak dobrego. To również jedna z moich ukochanych okładek.
Jamie Lidell – „Multiply“, 2005
Szalony dryblas, mistrz „one-man show“, wokalnie sięgający do bluesa i funku, a produkcyjnie niezwykle nowatorski (na tej płycie). Pamiętam jego solowy występ w legendarnym klubie „1955“ w Pałacu Kultury. Ścisk był nieziemski, a Jamie zlany potem, z bananem na twarzy, nie ustawał w samplowaniu samego siebie!
The Roots – „Phrenology“, 2002
Zespół, który najlepiej dowodzi, że hip hop i żywy, rasowy band to idealne połączenie. Że można być przebojowym i niebalnalnym zarazem. Ta płyta to po prostu sztos za sztosem, a „The Seed“ już jest klasykiem.
Bat For Lashes – „Two Suns”, 2009
Kolejna wielka fascynacja i kolejna prześpiewana setki razy płyta. Młodziutka (wówczas) Natasha Khan z bardzo konkretną wizją i dojrzałym materiałem. Z tej płyty pochodzi genialny singiel „Daniel”, który trafiłby do setki moich ukochanych piosenek.
James Blake – „James Blake”, 2011
Piosenkę „Limit to Your Love” znałam już wcześniej z repertuaru Feist (kolejna ulubiona wokalistka). To co z tym numerem zrobił ten chłopak i jak daleko z nim zaszedł jest niewiarygodne! Unikatowy styl oparty na wokalu poddanym efektom, osadzonym w subtelnej, lekko eksperymentalnej elektronice okazał się strzałem w dziesiątkę. Albo raczej w samo serce…
Piękne jest to, że te efekty nie kryją niedoskonałości wokalnych. Och James!
Opracowanie: Artur Szklarczyk