fot. Kobas Laksa
Radek „Radex” Łukasiewicz to założyciel zespołu Pustki, znany m.in. ze współpracy z Moniką Brodką czy Arturem Rojkiem. Z kolei Jarosław „Bisz” Jaruszewski jest raperem, tekściarzem, kulturoznawcą, członkiem zespołu B.O.K, zdobywcą Złotej Płyty za swój solowy album „Wilk Chodnikowy”. Panowie razem nagrali w 2016 roku swój pierwszy wspólny album „Wilczy humor”, na którym pomieszali alternatywny pop z hip-hopem i elektroniką. 4 października ukaże się ich drugi materiał „Duch oporu”, który promują single „Lascaux”, „Światło wody” i tytułowe nagranie. Przedsprzedaż albumu w wyjątkowym wydaniu (wraz z książeczką-wywiadem przeprowadzonym przez Abelarda Gizę i Kacpra Rucińskiego) trwa na www.pchamytensyf.pl.
Tymczasem u nas Radek i Jarek w ogniu pytań o ich najważniejsze płyty. Jest stylowo, eklektycznie, intrygująco… Sprawdźcie to!
5 płyt RADEXA:
Pięć pozycji to zbyt krótka lista i za mało miejsca, żeby wymienić swoje ulubione płyty, bo to co chwilę się zmienia. Wymienię więc takie, które przychodzą mi do głowy jako pierwsze, i z którymi naprawdę spędziłem trochę czasu…
Velvet Undergroud – „Velvet Undergroud & Nico”, 1967
To prawdopodobnie mój ukochany klasyk – płyta, która w późnym liceum mocno mnie naznaczyła…
Dziś jest słodko-kwaśna, szorstka i surowa, a w 1967 roku, kiedy wyszła, była prawdziwą rewolucją. To było pójście pod prąd i zaprzeczenie wszechobecnej hippisowskiej rewolucji. Nawet dziś mało kto potrafi opowiadać, w tak bezpośredni sposób, o zażywaniu heroiny czy praktykach sado-maso – jak właśnie Lou Reed. Nie ma się co dziwić, że nie przebili się wtedy do mainstreamu. Ale jak głosi powiedzenie: debiutancką płytę The VU kupiło kilkanaście tysięcy osób, ale każda z nich założyła potem zespół.
Arcade Fire – „Neon Bible”, 2007
Mówić o tej płycie, że to nowożytny klasyk tzw. indie-rocka, to dla niej obraza. Piękne, emocjonalne piosenki, świetne melodie i pokumane aranżacje. Jeden z niewielu przypadków, kiedy jestem w stanie znieść patos w muzyce. Za takie kawałki, jak „Ocean of Noise” czy „Intervention” dałbym się pokroić. W 2007 roku pojechałem dla nich na festiwal Primavera Sound do Barcelony. Fajnie było ich zobaczyć, zanim stali się stadionową gwiazdą.
De La Soul – „3 Feet High and Rising”, 1989
Odkryłem ten album dosyć późno, bo już po 2000 roku, ale wracam do niego regularnie. Rozczula mnie zarówno brzmienie starych metod samplingu, jak i flow wokali we właśnie takich, prawdziwie korzennych, hiphopowych nagraniach. W porównaniu ze współczesnym hip-hopem ta muzyka jest naprawdę wolna od zasad – tu spotykają się wszelkie możliwe gatunki i łączą w sposób niespodziewany, niemal słuchowiskowy. Złapałem się na tym, że włączam tę płytę, gdy tylko łapię doła i… zawsze pomaga.
Sonic Youth – „Sister”, 1987
Klasyka brudu, noise’u oraz eksperymentów z gitarami. Uwielbiałem słuchać tej płyty z zamkniętymi oczami – wtedy te historie widać było najwyraźniej. Do dziś mam ciary, gdy słyszę którykolwiek z tych kawałków. Piękna płyta. Delikatno-brutalne marzenia na jawie.
Beastie Boys – „Ill Communication”, 1994
W latach 90. docierały do mnie rapowe kawałki Body Count czy Cypress Hill, ale to Beastie Boys zrobili na mnie największe wrażenie. Super brzmienie, energia i wyluz. Pod względem bycia cool – do dziś są w czołówce. Świetnie połączyli rap z punk-rockiem i żywym graniem. Dla mnie to synonim imprezy – mogę tego słuchać zawsze.
5 płyt BISZA:
Oto ważna dla mnie piątka, a tak naprawdę siódemka.
Onyx – „All We Got Iz Us”, 1995
Obok płyty Method Mana „Tical 2000: Judgment Day” to mój absolutny top rapowych płyt, na których się wychowałem. Ciężki, wręcz mroczny klimat i ekspresyjna do granic nawijka wprowadzały polskiego dzieciaka z końca lat 90. w inny świat. Wspierały w buncie okresu dojrzewania, dawały odwagę, żeby być sobą i budowały zręby estetycznej wizji, której w jakimś stopniu pozostałem wierny – konsekwentnego i radykalnego tworzenia odrębnych muzycznych światów. Dużo później podobnie zachwycałem się stylistyczną spójnością „Undun” The Roots – płytą, która była jedną z najważniejszych inspiracji dla „Symetrii” B.O.K.
The XX – „xx”, 2009
Wraz z „The English Rivera” Metronomy to dwa przykłady „alternatywnego popu”, który urzeka mnie swoją elegancją, świadomością w doborze środków, a przede wszystkim talentem do bezpretensjonalnych, ale zostających w głowie na długo kompozycji. The XX to soundtrack mojego życia uczuciowego w jego najważniejszych odsłonach, a Metronomy przygrywa najlepszym wspomnieniom z wakacji.
Pezet/Noon – „Muzyka poważna”, 2004
… i „Ewenement” Molesty to jedne z moich ulubionych polskich, rapowych płyt. Ujął mnie niepowtarzalny i spójny klimat tych produkcji, bity, które niczego nie naśladowały – tworząc własną jakość osadzoną mocno na polskim gruncie. No i teksty – pełne emocji, trudnych tematów i charakternych osobowości Pezeta, Włodiego i Vienia.
Agnes Obel – „Aventine”, 2013
…a z polskiej sceny „Strug.Leśmian.Soyka”, czyli projekty operujące kameralną atmosferą i tworzące małe, niemalże baśniowe, muzyczne uniwersa przy – często zupełnie minimalistycznych – środkach. Podoba mi się też usytuowanie tych płyt poza jasnymi gatunkowymi kategoriami, co daje im posmak pewnej – ponad- czy pozaczasowości. Wracam do tych albumów każdą jesienią i często myślę o tym, by kiedyś spróbować zrobić coś w tym stylu, ale za pomocą rapowych narzędzi.
Kendrick Lamar – „Good Kid, M.A.A.D City”,
Kendrick jest obecnie moim ulubionym raperem – artystą, który w niesamowity sposób łączy kreatywność i zabawę newschoolowymi patentami z duchem i zaangażowaniem starej szkoły. Każda jego płyta jest dla mnie odkryciem, inspiracją i pocieszeniem, że rapowa sztuka na najwyższym poziomie może osiągać dużą popularność bez artystycznych kompromisów. Dorzuciłbym tu też chętnie „Yeezus” Westa (na której pojawia się np. Bon Iver, który też mógłby mieć tu swoje osobne miejsce – chociażby za genialną jak dla mnie płytę „22, A Million”), czy „MartyrLoserKing” Saula Williamsa, które mocno otworzyły mi głowę na pojemność rapowej formy.
PS. Klip oczywiście z innej płyty, ale dobrze obrazuje opisywane tu kwestie…
Opracował: A. Szklarczyk