fot. Błażej Grochulski
Kompozytor, producent, wokalista i autor tekstów. Od samego początku związany ze sceną hiphopową – tworzył w kolektywach Thinkadelic, Obóz TA oraz w duecie Red & Spinache. Od kilku lat występuje jako solowy twórca, który nie zamyka się na rap, ale cały czas próbuje, poszukuje i eksperymentuje z brzmieniami. „Swoją ulubioną jedenastkę płyt oparłem na bardzo ważnych dla mnie datach, czyli roku urodzenia (1979), muzycznego debiutu (1999) i powstania materiału na nowy krążek (2019)” – mówi Paweł Grabowski, bo tak naprawdę nazywa się 40-letni artysta, który nagrał właśnie nowy, wydany pod koniec listopada producencki album „799919”. Nawiązując do estetyki lat 90. Spinache składa nim osobisty złożony złotej erze hip-hopu – nagrywając tę płytę sięgnął do archiwum swoich niepublikowanych instrumentali z 1999 roku i wybrał z nich dziesięć kompozycji, które tworzą muzyczny fundament albumu. Polecamy go tak samo mocno, jak „złotą jedenastkę” Pawła!
The Police – „Reggatta de Blanc”, 1979
Dyskografia tego bandu to dla mnie instalacja zbudowana z kilku wynikających z siebie elementów. Drugi album trio wybrałem głównie ze względu na datę wydania, ponieważ… urodziłem się w 1979 roku. A twórczością The Police nasiąkałem nieświadomie i naturalnie. Po latach wracam do tej i reszty płyt Policjantów z ogromną przyjemnością. Jaram się tym live’owym charakterem ich grania, pewną niedoskonałością oraz tym, że tworzyli niby proste tematy, ale zawsze podawali je w nieoczywistej formie.
Vangelis – „Soil Festivities”, 1984
W młodości słuchałem większości albumów Vangelisa, a ta płyta znalazła się w moim zestawieniu dlatego, że nieco odbiega od sztandarowych hymnów tego kompozytora. Uwielbiam transowość utworów, z których zbudowany jest ten album. Dźwięki natury, deszcz, burzowe grzmoty i wielowarstwowe, przenikające się plamy synthów. Przy Vangelisowskiej ciągocie do słodkości, ten album jest jednym z wyjątków – działa jakby otwierająco, daje oddech i pozostawia dużo przestrzeni między dźwiękami.
Peter Gabriel – „So”, 1986
„So” można traktować niczym wizytówkę brzmienia lat 80., ale też powrót do nieoczywistości, bo płyta w pełni wpisuje się w kanony tego okresu. A równocześnie jest tu prawda, jest esencja, ale bardziej pod włos niż z prądem. To oczywiście jakość, która nierozerwalnie wiąże się z Peterem Gabrielem. Gwarancją wielowymiarowości tych utworów są również inni muzycy uczestniczący w powstawaniu tego materiału: Kate Bush, Laurie Anderson, Tony Levin, czy Manu Katché.
Pearl Jam – „Ten”, 1991
Ależ to było inne od wszystkiego, co poznałem wcześniej! Słuchając tej płyty dzisiaj trudno to sobie jednak wyobrazić. „Ten” to świetne melodie, teksty i unikatowy głos Eddiego, a wszystko w kontrze do napompowanych, przekreowanych tuzów rocka. Debiut Pearl Jam towarzyszył mi przez wiele lat i nadal z przyjemnością wracam do tego materiału.
A Tribe Called Quest – „Midnight Marauders”, 1993
To dla mnie jeden z najbardziej kompletnych rapowych albumów ever. Słucham go od A do Z. I mimo tego, że znam całość na pamięć, cieszę się każdym pojawiającym się elementem. Brzmienie, groove, niezliczona ilość świetnych muzycznych cytatów. Q-Tip wszedł tu na nowy level produkcji, a sposób w jaki używał sampli, różnił się od poprzednich materiałów. Wydaje mi się, że najlepszym określeniem dla tej płyty będzie słowo „spójność”.
Joni Mitchell – „Turbulent Indigo”, 1994
Mimo niezwykłej subtelności i pozornej lekkości jest to album, który momentalnie wywołuje u mnie głęboki smutek. Dźwiękowe obrazy tworzone przez Joni Mitchell bardzo mnie poruszają, a połączenie akustycznego brzmienia z nienachalną, ale wyrazistą elektroniką oddaje poczucie bliskości i oddalenia zarazem. Uwielbiam głos Joni, który raz działa jak balsam, by za chwilę uderzyć z siłą wzburzonych fal. A wszystko to brzmi naturalnie, w harmonii i w świetnym towarzystwie – artystce towarzyszą tu m.in. Larry Klein, Wayne Shorter i Seal.
Method Man & Redman – „Blackout!”, 1999
Na tym albumie jest wszystko, czego oczekuję od dobrego, rozrywkowego rapu. Jego gospodarze to duet wyjątkowy – zwariowany, krzykliwy Redman oraz rzeczowy i systematyczny Meth. Ich charaktery, brzmienie głosów, style, dopełniają się tu w niespotykany sposób. W „Blackout!” jest dla mnie coś z filmu – scena po scenie jestem zaskakiwany, zmienia się sceneria, zmieniają się okoliczności, zmienia się światło, a wszystko to spięte dwójką bohaterów i ich wspólną chemią, a to wszystko jeszcze obficie podlane specyficznym humorem.
Taylor McFerrin – „Early Riser”, 2014
Wybierając do tego zestawienia płytę McFerrina uświadomiłem sobie, że ma ona w sobie dużo z opisywanych wcześniej albumów – jest kolażem wszystkiego, co towarzyszyło mi latami. To prawdopodobnie jeden z powodów, dla których przez wiele miesięcy namiętnie słuchałem „Early Riser”. Oto wielobarwna muzyczna uczta brzmieniowa i rytmiczna, w której genialnie przeplatają się różne wątki, rozwijają myśli, a całość jest tak przestrzenna, że niemal oddycha tymi fantastycznymi dźwiękami.
Sabrina Claudio – „No Rain, No Flowers”, 2018
Satynowa, aksamitna, welurowa – taka jest dla mnie ta płyta. Dużo ciepła, śpiewu na granicy szeptu, świetnych tekstów. Ekspresja i ozdobniki Sabriny chwilami przypominają mi jakość, jaką do świata muzyki wnosiła Aaliyah. Świetna przeciwwaga dla biegnącej, głośnej, przeprodukowanej codzienności.
Nipsey Hussle – „Victory Lap”, 2018
Nieżyjący już niestety, najprawdziwszy mówca motywacyjny na świecie i jego debiut po brzegi nasycony osiedlowymi afirmacjami. Nowoczesny, świeży West Coast z niezliczoną ilością ukłonów w stronę klasyki. Muzycznie jest to dla mnie wizytówka dzisiejszego zachodniego wybrzeża, na tyle rdzenna, że czasem wydaje mi się, że za chwilę wejdzie Ice Cube, Snoop Dogg, Dr. Dre lub Nate Dogg.
Jidenna – „85 to Africa”, 2019
Drugi album wyjątkowego rapera i wokalisty jest podróżą obfitującą w niespodzianki i zwroty akcji. Jidenna ma swój własny, niepowtarzalny muzyczny obszar, który rozciąga się od autostrady łączącej północ z południem Stanów Zjednoczonych aż do Afryki. Tranzycja z aktualnych rapowych brzmień do bardziej organicznych, pulsujących dźwięków dzieje się tu naturalnie, choć początek albumu wcale nie zapowiada takiego kierunku. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych płyt 2019 roku.
Oprac. A. Szklarczyk