grafika: mat. pras.
Jeśli jakaś płyta może nam poprawić humor i sprawić trochę frajdy w tych trudnych czasach zarazy, to jest nim najnowszy album kolumbijskiego mistrza reggaetonu. Jego „Colores” to słoneczny i kolorowy album, na którym zaraźliwie taneczna mieszkanka latynoskich i karaibskich rytmów działa lepiej, niż dzisiejsze serwisy informacyjne czy programy publicystyczne pełne spierających się ze sobą polityków.
José Álvaro Osorio Balvín – bo tak naprawdę nazywa się wokalista – urodził się 35 lat temu w kolumbijskim Medellin. Nagrywa od 2009 roku, a od tego czasu wydał 7 studyjnych albumów. Na najnowszym z nich podobno wraca do korzeni, czyli stawia na bardzo autorski materiał, nie rozdrabniając się na featuringi (mamy tu tylko dwóch gości), a skupiając się bardziej na uniwersalizacji swojej ukochanej muzyki. Czyli reggaetonu, który o ile w basenie Morza Karaibskiego cieszy się ogromną popularnością, to w naszych szerokościach jest muzyką niszową. I w sumie nie ma się co dziwić, bo takim samym (nie)powodzeniem cieszą się u nas gatunki „składowe” reggaetonu, czyli dancehall, ragga i kolumbijska cumbia.
Sprawdź też: Cypis fotografuje Faziego z butelką koniaku. Raper komentuje
Muzyczna zawartość „Colores” i zaproszenie J Balvina przez Jennifer Lopez na scenę podczas Super Bowl LIV Halftime Show (zaśpiewał wówczas „Mi Gente”) pozwala jednak sądzić, że tym razem uda się wokaliście zrobić więcej niż tylko lokalną karierę. Choć musimy pamiętać, że ta „lokalność” to wcale niemałe liczby, o których marzy wielu – choćby europejskich – artystów. Dość powiedzieć, że w Ameryce J Balvin jest jednym z najpopularniejszych artystów w serwisach cyfrowych oraz mediach społecznościowych – tam może pochwalić się ponad 65 mln obserwujących. Równocześnie magazyn „Billboard” uważa Balvina za najbardziej przełomowego artystę latynoskiego od wielu lat, natomiast Pitchfork uznał go za twarz współczesnego reggaetonu. I choćby dlatego warto sprawdzić, z czym „je się” tę muzykę. Albo inaczej – jak ona smakuje.
Sprawdź też: Popek dopiero teraz dostrzega zagrożenie koronawirusem
A muzyczny gust naszego bohatera jest tyleż określony, bo – jak już wspomniałem – latynosko-karaibski, co zdradzający zainteresowania bardziej międzynarodową kuchnią. Stąd poza tym całym, charakterystycznym fundamentem w postaci łamanych, tanecznych rytmów, w których jest i salsa, i bossa, ale też rdzenna cumbia, sporo nowoczesnej produkcji i zapożyczeń z innych gatunków. Bo choć na single wokalista wybiera bardziej oczywiste, taneczne brzmienia („Blanco”, „Morado”, „Amarillo”) – z jednym wyjątkiem (bardzo „balearyczny”, wręcz chill-house’owy „Rojo”) – a to za sprawą produkcji słynnego Diplo. Jednak pomiędzy nimi ukryte są chyba znacznie bardziej ciekawe utwory. Takie jak czerpiący z glam-rapu „Negro”, w którym słyszymy cytat ze słynnej „Macareny” (i nie kłuje to w uszy!), czy bliższy kubańskim rytmom „Arcoíris” (z nawiązaniem do „Guantanamery” czy „Chan Chan”). Równie świetnie słucha się bardzo lekkiego, miłosnego „Gris”, czy też reggae’owego „Azul”. I choć może nie jest to muzyka, którą J Balvin odkrywa – nomen omen – Amerykę, to naprawdę choć na chwilę można zapomnieć przy niej o (nie)bożym świecie.
Artur Szklarczyk
Ocena: 3,5/5
Tracklista:
1. Amarillo
2. Azul
3. Rojo
4. Rosa
5. Morado
6. Verde
7. Negro
8. Gris
9. Arcoíris
10. Blanco