Body Count – „Carnivore” (recenzja)

Fanga w nos!

2020.03.13

opublikował:


Body Count – „Carnivore” (recenzja)

fot. mat. pras.

Zanim odpaliłem „Carnivore” pomyślałem: wiadomo – weterani z Body Count (znów) Ameryki nie odkryją, ale na pewno dadzą wiernym fanom wiele frajdy swoim ultramocnym, bezkompromisowym (o)graniem. I tak jest w rzeczywistości – ósmy studyjny longplay Ice-T i załogi wgniata w fotel i wali bez pardonu rap-metalową fangą prosto w nos! Ja tak lubię, a wy?

Nie powiem, żebym był jakimś zagorzałym szalikowcem Kalifornijczyków, ale po okresie fascynacji ich oryginalną mieszanką rapu i metalu – zwłaszcza z początków kariery – dziś w miarę uważnie śledzę wszystkie kolejne ich wydawnictwa. A te – nie licząc przerwy między „Murder 4 Hire” (2006), a „Manslaughter” (2014) kapela z LA wydaje w miarę regularnie. I po pomnikowych dwóch pierwszych albumach, czyli „Body Count” (1992) i „Born Dead” (1994), całkiem niedawno odbiła się od bylejakości świetnym krążkiem „Bloodlust” (2017). Już tutaj słychać było, że w muzyków Body Count weszła jakby nowa, dobra energia. A wydany właśnie, najnowszy album „Carnivore” jest potwierdzeniem zwyżki formy zespołu, który lada chwila będzie świętował 30-lecie istnienia.

Oczywiście od samego początku jego mózgiem, sercem i – a jakże! – jajami jest Ice-T – uroczy łobuz z niewyparzoną gębą, którą używa z rozsądkiem zarówno na scenie, jak i poza nią. Ten człowiek-orkiestra, parający się nie tylko składaniem rymów, ale również produkowaniem muzyki i aktorstwem skończył właśnie – choć to niemal nie do uwierzenia – 62 lata. Bo tego wieku ani nie słychać na „Carnivore”, ani na koncertach, które są prawdziwym pokazem możliwości technicznych i kondycyjnych nie tylko lidera Body Count, ale również pozostałych członków zespołu. A przecież ich muzyka to nie balladowe pitu-pitu, ani też pudel-metal dla emerytów.

Wręcz przeciwnie – „Carnivore” wali w łeb wysokokaloryczną mieszanką thrashu, punka oraz grind- i hard core’a. A to wszystko wzbogacone jest – jak zwykle – o rymy wystrzeliwane z gardła Ice-T i jego naładowanego energią muzycznego komando. Począwszy od otwierającego całość numeru tytułowego, w którym pięknie pieści uszy perkusyjna stopa i nisko strojone gitary, aż po zamykający i pełen werbalnej agresji „The Hate Is Real”, Body Count pędzą niczym ciężka, ale dobrze naoliwiona maszyna. A pomiędzy tymi utworami jest najczęściej szybko i mocno – jak w niemal grindowym „Point The Finger” (z wokalnym udziałem Rileya Gale’a z thrash-punkowego Power Trip), czy core-metalowym „No Remorse”. Ale na szczęście nie ma tu nudy „na jedno kopyto”, bo też siódemka z Los Angeles potrafi grać również wolno, niczym walec („Another Level” z Jameyem Jastą z Hatebreed na wokalu). A wreszcie miesza te wszystkie gatunki w miksturę wybuchową w postaci „When I’m Gone” – chyba najbardziej przystępnego (za sprawą Amy Lee z Evanescence) – utworu z tej bardzo udanej płyty.

O rymach Ice-T nie ma się co rozpisywać, bo słychać, że „dziadek” Marrow jest w formie – kładzie swoje linijki szybko, gęsto, ale przede wszystkim czujnie. No i nie sposób pomylić go żadnym innym metal-raperem! To ostatnie zdanie piszę oczywiście z przymrużeniem oka, ale nie zignorujcie tego albumu! Mówiąc zupełnie serio – weterani z BC nagrali świetną płytę, może nawet jedną z najlepszych w swoim dorobku. I to nie tylko dla… mięsożerców!

PS. Autorem okładki „Carnivore” jest Zbigniew M. Bielak – znakomity polski grafik i ilustrator, który przygotowywał również okładki do płyt Ghost, Watain, Mayhem, Vader czy Paradise Lost.

Artur Szklarczyk

Ocena: 4/5

Tracklista:

1. Carnivore
2. Point The Finger (featuring Riley Gale)
3. Bum Rush
4. Ace Of Spades
5. Another Level (featuring Jamey Jasta)
6. Colors – 2020
7. No Remorse
8. When I’m Gone (feat. Amy Lee)
9. Thee Critical Beatdown
10. The Hate Is Real

Polecane