Whiteliesmania

White Lies/ Hatifnats - Warszawa, 7 lutego, Klub Stodoła


2010.02.08

opublikował:

Whiteliesmania

Jak poradzić sobie z uwielbieniem totalnym już po pierwszej płycie? Drogi są dwie. Można, jak Guns ‘n Roses (taki zespół z paleozoiku), rzucić się w ten wir i uważać tylko na nos, nerki i trzustkę. Albo, jak White Lies obecnie, z pokorą robić swoje: grać najlepiej, jak się umie i nie gwiazdorzyć.

O uwielbieniu totalnym chyba można już mówić w ich przypadku, skoro na Open’ere zgromadzili pełniuteńki namiot podczas koncertu Faith No More (takiego zespołu z mezozoiku) na dużej scenie, a dziś zapełnili Stodołę. Po brzegi. Starannie opracowane show gwiazdy wieczoru poprzedził występ warszawskich indie rockowców, Hatifnats. Michał Pydo, Mariusz Leśniewski i Adam Jedynak to liderzy niezalu, uznani już na polskiej scenie. Mimo, że Michał śpiewa trochę jak kobieta z migreną. Ale za to na gitarze gra tak, że po kilku chwilach o tym śpiewaniu już się zapomina. Skutecznie rozgrzali publiczność, która nie czekała z wejściem do sali na danie główne. Zagrali – podobnie jak gwiazda – nie mając innego wyjścia, materiał z debiutanckiej i jedynej swojej płyty, „Before It Is Too Late”. O tym, że ludzie nie weszli na ich set dlatego „że na korytarzu wieje”, świadczyła przychylna reakcja między utworami i życzliwe pożegnanie Hatifnats po niespełna 40 minutach grania.

Ponieważ White Lies, jak Hatifnats, debiutują (a nawet są od warszawiaków rok krótsi stażem), to nie można się było spodziewać, że dadzą dwugodzinne przedstawienie jak U2, czy inna Metallica. Tak samo, jak nie należało nastawiać się na szalone solówki, czy popisy instrumentalistów na poziomie studentów z Berkeley. Umówmy się na początku, to jest zespół chłopaków, którzy grają na emocjach, a nie kozaczą jak Liquid Tension Experiment.

Od początku mieli przyjęcie na granicy amoku. Nic nie wyszło ze skromnego wyjścia na scenę i podpinania instrumentów chyłkiem. Ogłuszający aplauz oddawał uwielbienie dla samego faktu pojawienia się na scenie Harry’ego McVeigh, Charlesa Cave’a i Jacka Lawrence-Browna (podczas koncertów regularny skład wspiera też klawiszowiec, Tommy Bowen). Inna sprawa, że pierwszym utworem, „Fairwell To The Fairground” potwierdzili, że zasłużyli na owacje. Harry dość szybko opanowuje głos i pewnie śpiewa nawet w niełatwym „Heaven”, mierząc się z dźwięcznymi partiami Davida Byrne’a i wychodząc z tarczą z tego starcia. Ale to dopiero na bis. Wcześniej słuchamy autorskich utworów White Lies z płyty „To Lose My Life”. Większość z nich to piosenki mocno przefiltrowane przez doświadczenia dzisiejszych dwudziestoparolatków, a inspirowane dokonaniami Joy Division. Na potwierdzenie tej śmiałej i niezbyt odkrywczej tezy przykład z początku koncertu: bębny w „Taxidermy”, przez swoją intensywność, przywodzą na myśl „Dead Souls”. Innym razem skojarzenia biegną w stronę tych, którzy pełnymi garściami czerpali ze spuścizny zespołu Iana Curtisa, a mają to szczęście, że są starsi od White Lies. Jak Interpol i Editors. Jedni i drudzy w równym stopniu wielbieni nad Wisłą, więc niedzielni bohaterowie w naturalny sposób dołączają do tego grona.

Koncert był doskonale oświetlony (między innymi czterema reflektorami teatralnymi na wysokich statywach) i dobrze nagłośniony. Układ utworów gwarantował permanentne skandowanie nazwy zespołu i bezkrytyczne uwielbienie przez całą sztukę. Kiedy wydawało się, że po „You Still Love Him” (pięknie oświetlonym czerwonym i różowym światłem) temperatura trochę opadnie, zagrali „To Lose My Life” i porwali całą Stodołę do żywych reakcji, z podskakiwaniem i klaskaniem włącznie. Epickim „Unfinished Business” wyraźnie zakończyli zasadniczą część koncertu, a ściany i sufit klubu drżały od gromkiego „White Lies”, krzyczanego na tle rzęsistych braw. Chłopcy nie kazali na siebie długo czekać, wrócili na scenę i bisami elegancko rozprawili się z ewentualnymi sceptykami. Zagrali tak przekonująco, że pytanie, które sobie zadawałem przed koncertem, czy spodziewać się „niewinnych kłamstewek”, czy szczerości i żaru, wydało mi się wręcz niestosowne. Są prawdziwi i nie udają, a oczywiście można było mieć jeszcze większe oczekiwania i spodziewać się na przykład, jak podczas brytyjskiej trasy, także coveru „The Rip” Portishead, albo jakichś innych niespodzianek. Ale czym wobec tego White Lies zaskoczyliby nas następnym razem? Bo spodziewam się, że jeszcze nieraz ich zobaczymy w Polsce…

***

White Lies wystąpili w składzie: Harry McVeigh (głos i gitara), Charles Cave (bas i wokale pomocnicze), Jack Lawrence-Brown (perkusja) oraz Tommy Bowen (instrumenty klawiszowe) setlista White Lies: Fairwell To The Fairground/ Taxidermy/ E.S.T./ The Price Of Love/ You Still Love Him/ To Lose My Life/ A Place To Hide/ Fifty On Our Foreheads/ Nothing To Give/ Unfinished Business/ bisy: Heaven/  From The Stars/ Death.

Polecane