Zanim weszli na oświetloną na niebiesko scenę, można było przyjrzeć się ich „warsztatowi pracy”. Z lewej strony „prężył się” niewielki, ale skuteczny zestaw perkusyjny Tamy. W środku, dokładnie na wysokości twarzy Liama Howletta, znajdowały się samplery i laptopy, z których odpalał większość elektronicznych partii instrumentalnych, wokaliz, a nawet motywów granych na gitarze. Prawa strona sceny i cały pas przed instrumentami już za chwilę miały się stać wybiegiem dla tancerzy/ MCs składu. Za muzykami znajdowała się LEDowa ściana, która w czasie koncertu rozbłyskiwała bardzo intensywnym światłem. Głównie białym i czerwonym, ale chyba nie był to ukłon w stronę polskich patriotów, przybyłych na ten koncert. Po prostu czerwień jest bardziej demoniczna od różowego, a biel skuteczniej oślepia, niż zieleń:)
Impreza była anonsowana, jako wyjątkowo nagłośniona i rzeczywiście, już podczas rozgrzewkowej sesji DJ’a Harpera, który zaserwował np. jungle remix „Standing In The Way Of Control” Gossip, było naprawdę głośno i ciężko, ale selektywnie. Po nagłym zgaszeniu świateł ok. 20:50 zrobiło się jeszcze dodatkowo złowieszczo. Wstęp poprzedzający „World`s On Fire” z ubiegłorocznego albumu „Invaders must Die” miał nas przygotować na szaloną rave’otekę, ale nie ogłuszyć i zabić, co na koncertach poprzednich tras próbował zrobić Liam Howlett. I co miało swój wdzięk, ale rozkręcanie imprezy przez narastające napięcie, też nie jest pozbawione uroku. I tym razem właśnie tak został zaplanowany koncert, żeby apogeum osiągnąć tuż przed bisami, w trakcie „Smack My Bitch Up”.
Wcześniej nastrój podniecenia zbliżał się do wrzenia, m.in. dzięki wyskokom Maksima w stylu kung-fu, czy sprintom Keitha, mimo odhaczonej czterdziestki, wciąż wyglądającego jak z klipu do „Firestartera”. Coraz częściej w Prodigy na żywo naprawdę słychać żywe instrumenty, obsługiwane przez Leo Crabtree (perkusja) i Roba Hollidaya (na zmianę gitara i bas). Chociaż zdarza się, że – szczególnie gitary – Liam Howlett dubluje głośniejszymi samplami tych instrumentów, to możemy też posłuchać czegoś na kształt solówek. Jak podczas „Out Of Space”, kiedy poza śpiewem publiczności było słychać właściwie tylko żywe bębny. Do niepowtarzalnych wrażeń ze spotkania z The Prodigy live należą też charakterystyczne pokrzykiwania, z których Maxim zrobił swój znak rozpoznawczy. W prawie każdym utworze, poza kilkoma, w których na scenie zostaje tylko Flint, ciemnoskóry MC specyficznie skrzeczy. Pomiędzy kawałkami, patrząc na falujący tłum, który musi robić wrażenie nawet na takich wyjadaczach jak oni, Maxim pyta „Czy są tu jacyś ludzie voodooo?” (przed „Voodoo People, zagranym lepiej, niż na płycie, czy w remiksie Pendulum), „Kto ze mną pooddycha?” (przed „Breathe”), „Ma tu ktoś jakąś truciznę?” (przed „Posion”), itd. Przez lata wypracował tez szamański styl panowania nad tłumem, który w pełni zaprezentował podczas „Smack My Bitch Up” „sadzając” na podłodze i krzesełkach wszystkich uczestników koncertów, którzy na sygnał Maksima wystrzelili w górę wrzeszcząc tytuł tego utworu.
Dla wszystkich, którzy nie mieli ochoty oglądać potyczki Interu z Bayernem, a nie widzieli jeszcze The Prodigy na żywo, mógł to być niezapomniany wieczór. Dla tych, którzy nad zwycięstwo drużyny Jose Mourinho, przedłożyli triumf ekipy Liama Howletta, którą już widzieli kiedyś w akcji, to bardzo miły wieczór. Może nie najlepszy w historii kontaktów z brytyjskimi rave’owcami, ale na pewno udany.