W większości przypadków (wyłączam z nich oczywiście takie nagrania jak np. „Fuck U”) w repertuarze londyńczyków coś zawsze szwankowało – a to wokalowi brakowało charakteru, a to refren okazywał się zapychaczem, a to ciekawy motyw gitarowy nie znajdował rozwinięcia w reszcie instrumentów. Bezwzględnie imponująca była za to perkusja – jeśli wszystko inne zawodziło, mogliśmy być pewni, że bębny uratują honor formacji. Tym bardziej szkoda, że najpopularniejszy w Polsce numer Archive – genialny „Again” – nie doczekał się w wersji koncertowej pełnego, kilkunastominutowego wydania, a jedynie krótkiego fragmentu, któremu odjęto całe stopniowanie napięcia, w tym też kluczową rolę sekcji rytmicznej.
Tak się złożyło, że występujący tuż po Archive James Blake (na zdjęciu) również nie mógł narzekać na pracę, jaką wykonał jego perkusista – Ben Assiter. Oczywiście w miarowym biciu w bębny mniej już było trip-hopowych naleciałości (co Archive zaakcentowali na koncercie mocniej niż na ostatnich płytach), a więcej elektronicznych, syntetycznych dźwięków. Mimo to w obu przypadkach moc perkusji i nacisk, jaki wykonawcy położyli właśnie na ten instrument, były podobne. W przypadku Blake’a bity te, połączone z fantastycznie prezentującym się na żywo wokalem, tworzyły bardzo udaną kombinację – raz to się dopełniająca, innym razem kontrastującą. To właśnie te dwa elementy – wokal i perkusja – wzbogacone o klawiszowe motywy złożyły się na równanie, z którego mógł wyjść tylko wielki pisk fanek. Im nie potrzeba było do szczęścia wiele. Pozostali, neutralnie do Blake’a nastawieni, mogli się czuć trochę znużeni dość jednostajnym setem artysty. Dopiero od przebojowego „Limit To Your Love” zaczęło się robić trochę energiczniej.
Największą gwiazdą pierwszego dnia Selectora byli The Knife. Szwedzki duet przyjechał do Polski po raz pierwszy, promując wydany w kwietniu album „Shaking The Habitual”. Wszyscy ci, którym zdarzało się przy dźwiękach tego wydawnictwa układać tarota lub czytać horoskop, i liczyli, że podobnych ezoterycznych wrażeń dostarczy im sam koncert, musieli czuć się co najmniej zaskoczeni. Koncert był rzecz jasna magiczny, ale więcej miał wspólnego z tubylczą imprezą, aniżeli nastrojową medytacją. Na taneczny odbiór całości zdążył przygotować co bardziej opornych osobisty support The Knife – tajemniczy, brodaty osobnik w różowych leginsach i brokacie, który najpierw zapowiedział występ Szwedów, by następnie nauczyć publiczności kilku podstawowych ruchów „złowieszczego aerobiku”. Ruchów, które jak się okazało, były bardzo przydatne podczas koncertu The Knife. „Taniec za taniec” – tak brodacz opisywał dwustronną relację między artystą a festiwalowiczami. I faktycznie, żadna ze stron umowy się nie oszczędzała.
Występujący na scenie wykonawcy (muzycy? tancerze? Lepiej by chyba mówić tu nie o koncercie, ale jakimś performansie) dwoili się i troili w tanecznych układach, przemieszczając się wśród zadziwiających instrumentów – gongów nabitych na wysoki drąg, harfy z tęczowymi strunami, blatu szerokości fortepianu z umocowanymi na nim padami. Czy któryś z tych instrumentów wydawał w ogóle muzykę, wylewającą się z głośników? W przypadku takiego show jak ten to źle postawione pytanie. The Knife, którzy skłonni byli raczej mnożyć wątpliwości, a nie je rozwiewać, z pewnością nie nastawiali się na to, że odbiorca będzie w stanie rozłożyć ich występ na części pierwsze. Ile instrumentów grało? Czy ktokolwiek tu śpiewał na żywo? Kim były osoby na scenie: muzykami czy tancerzami? Gdzie zaczynały się i kończyły poszczególne piosenki? Czy wśród 10-osobowego składu był w ogóle duet The Knife, chroniący przecież na co dzień swojej prywatności? To pytania, które należało odstawić na bok. Dopiero wtedy możliwa była prawdziwa zabawa.
W przeciwieństwie do piątku, sobotnie wydarzenia na scenie głównej otworzył wykonawca o wiele bardziej niewygodny – i to na dodatek z dwóch powodów. Po pierwsze – dlatego że gra po prostu muzykę trudniejszą, wymagającą więcej skupienia, w przeważającej mierze instrumentalną (post-industrialną). Po drugie – dlatego że nie jest sprawdzony na polskim gruncie tak jak Archive. Więcej, jakikolwiek większy test ma dopiero przed sobą, a to z tego względu, że swój debiutancki, imienny album londyńczycy z Factory Floor dopiero wydają. Koncert na Selectorze miał szczególnie udany początek i koniec – więcej było w nim konkretu, intensywności. W środkowej części występu noise’owe ciągotki i dążenie do dawkowania emocji okazały się jednak zgubne; całość straciła tempo się rozwlekła. Nic dziwnego, że publiczność – nie tak znowu liczna – z każdą kolejną minutą przerzedzała się. Pod względem wizualnym koncert ten nie oferował niczego niezwykłego, nacisk był ewidentnie położony na muzykę. Tym bardziej szkoda, że już drugiego dnia organizatorzy festiwalu nie wyrazili zgody na to, by pod namiot głównej sceny wnosić leżaki z pobliskich stoisk. Może na siedząco występ Factory Floor wypadłby lepiej.
Siedzieć na pewno nie opłacało się, gdy na scenie pojawiła się Jessie Ware. Ta brytyjska wokalistka z żydowskimi korzeniami szczególnie upodobała sobie kraj nad Wisłą – choć może lepiej byłoby napisać, że to my zakochaliśmy się w Ware. Czwarty jej koncert w Polsce przyniósł wreszcie coś więcej poza doskonałym przyjęciem ogółu – w pewnym momencie ktoś z pierwszego rzędu przekazał piosenkarce kwiaty oraz zapakowany prezent. Co się w nim znalazło – o tym mogliśmy się przekonać dopiero kilka godzin po występie, gdy Ware wrzuciła na Instagrama zdjęcie z… lampką biurową (nawiązanie do piosenki „Night Light”), ręcznie robionym kalendarzem i kilku-stronicowymi listami.
Sympatię, jaką darzą ją Polacy, Ware odwzajemniła bardzo dobrym, choć może nieco zachowawczym koncertem, w który wyjątkowo włączyła te piosenki z debiutu „Devotion”, które rzadko zdarza jej się grać na żywo. Wspierana przez klasyczne instrumentarium – gitarę, bas i perkusję – ewidentnie potrzebuje dodatkowego wsparcia w postaci chociażby jeszcze jednego wokalu. Nie dlatego, że Ware nie wyrabia głosowo na żywo. Wprost przeciwnie, jej możliwości pod tym względem są imponujące. Kolejny wokal – a najlepiej jakiś mały chórek – jest potrzebny, bo tego domaga się repertuar artystki. Mam nadzieję, że po premierze drugiej płyty, gdy już przyjedzie nas znów odwiedzić, wszelkie tylne wokale będą śpiewane na żywo, a nie odpalane za pomocą podręcznego zestawu padów.
Selectora 2013 miał zamknąć z przytupem koncert M.I.A. Wokalistka ta – znana ze swoich rewolucyjnych sympatii – nie pojawiła się jednak na scenie z pistoletami i armią wrogo nastawionych koleżanek. Przeciwnie, przestrzeń tę wypełniły wielobarwne świecidełka, którym bliżej było do wesołego miasteczka, a nie frontu wojennego – choć właściwie, jeśli pod uwagę wziąć hinduską symbolikę i górujący nad sceną napis „Matangi” (tytuł płyty M.I.A., która trafi do sprzedaży na początku listopada), lepiej byłoby tu mówić o dość oryginalnym zderzeniu orientalnego kiczu ze wschodnią mistyką.
Choć rozstawione po scenie diabelskie młyny niemalże ociekały lukrem, sama M.I.A. nie straciła iskry w tej słodkiej scenerii. Ewidentnie zależało jej na bezpośrednim kontakcie z ludźmi – dwa lata temu na Open’erze zaprosiła do siebie fotografów, tym razem na scenę wciągnęła roztańczone fanki, zaś wszystkich pozostałych z pierwszych rzędów radowała rapowaniem z fosy. Co chciała w ten sposób przekazać? To, niestety, pozostanie w sferze domysłów. Zrozumienie M.I.A. graniczyło z cudem. Z dwóch powodów. Po pierwsze, na wokal częstokroć padał nieznośny pogłos, który z pewnością miał wzmacniać rebeliancki image artystki, ale w gruncie rzeczy rodził chaos. Po drugie, w ogóle z brzmieniem było różnie – najgorzej wtedy, gdy najwięcej można było sobie po nim obiecywać. „Bring The Noize”, „Paper Planes” i „Bad Girls” to, wydawałoby się, koncertowe bomby. Niestety, na Selectorze żaden z tych numerów nie zaprezentował tkwiącego w nim potencjału. Szczególnie bolesne było słuchanie „Bad Girls” – poza masywną perkusją i basem nie zostało z tego nagrania absolutnie nic.
Ostatecznie można powiedzieć, że tegoroczny Selector rozpostarty był między dwoma skrajnymi podejściami do muzyki – lirycznym, koncentrującym się często wokół miłości (James Blake, Jessie Ware) i zaangażowanym, nastawionym na siłę przekazu i ideologię (The Knife, M.I.A.). Tak się złożyło, że czwórka najważniejszych wykonawców festiwalu stworzyła dwie pary, wzajemnie się dopełniające. Dobrze, że układ line-upu był taki, a nie inny. Dzięki temu trudno było mówić o przechyleniu się szali na którąś ze stron.