Na pierwszy rzut oka ta ekwilibrystyka Macklemore’a wydaje się mieć ręce i nogi. W końcu stoi za nią szlachetny i śmiały zamiar: udowodnić wszystkim, że można bawić i uczyć jednocześnie. Dlatego na swoim nowym albumie Ben Haggerty – takie jest prawdziwe imię i nazwisko tego MC – ambitnie zestawia ze sobą skrajnie różne utwory: utrzymaną w imprezowym tonie wiązkę przechwałek, apel o pomoc bliskim nadużywającym leków przeciwbólowych, zwrotki o kulinarnych przysmakach, atak na zdominowany przez białych amerykański przemysł rozrywkowy.
Równolegle zrozumiałe wydają się starania Ryana Lewisa, by przerzucić muzyczny most nad gatunkowymi podziałami. Kluczowe jest tu przekonanie, że hip-hop w 2016 roku leży właściwie tuż obok popu, r&b i kilku innych gatunków. Przekonanie, dodajmy, nie tak głupie, bo przecież wojny o czystość gatunkową poszczególne muzyczne frakcje i subkultury mają już chyba za sobą. „Dziś dzieciaków nie zamyka się już w ich muzycznych przyzwyczajeniach, jak działo się to za czasów Pokolenia X. Muzyka, którą [Macklemore i Ryan Lewis] robią, odzwierciedla zróżnicowane gusta ich słuchaczy”, pisał jeden z dziennikarzy serwisu „Rap Reviews”.
Autorzy „Thrift Shop”, rzecz jasna, nie wymyślają niczego nowego. Odpowiadają tylko na ducha czasu. Tym bardziej niezrozumiałe są zarzuty wielu krytyków, którzy – działo się to szczególnie po słynnym rozdaniu nagród Grammy w 2014 roku – uważali Macklemore’a za konia trojańskiego, białego, który wchodzi w środowisko czarnoskórych, by zabrać im ich muzykę. Ta linia ataku była o tyle zdumiewająca, że właściwie powtarzała to, co swojego czasu mówiło się o Beastie Boys, a później o Eminemie. Najnowszy album duetu, „This Unruly Mess We’ve Made”, wskazuje na coś odwrotnego. Tak, Macklemore jest koniem trojańskim, ale działającym w drugą stronę: wchodzi do białego społeczeństwa (które już lata temu otworzyło się na hip-hop i uczyniło z tego gatunku swój główny punkt odniesienia), by przemycić pamięć o tradycji, którą to społeczeństwo najchętniej by zatarło. Stąd tylu raperów i DJ-ów starej daty na tej płycie. Inna sprawa, że sam Macklemore czuje, że ma do spłacenia osobisty dług wobec tych, na których muzyce się wychował. To poczucie obowiązku, połączone ze wstydem często wyłażącymi z jego przeróżnych wypowiedzi, sprawiło też, że stał się tak wygodnym obiektem różnych ataków.
Tymczasem ten kompleks jest zupełnie niepotrzebny. Przydałoby się za to trochę więcej konsekwencji. Wprawdzie muzyczny projekt, który zarazem bawi oraz uczy, imponuje i u swoich podstaw wydaje się w pełni spójny, to do przekroczenia pozostaje przynajmniej jeszcze jedna granica. Jak pokazuje wywiad dla „The New York Times”, Macklemore wciąż nie potrafi sobie poradzić z opozycją na mainstream i podziemie. Jakby powyższe zadania, które sobie postawił, nakazywały mu pozostać w głównym nurcie, ale on sam czuł się sercem związany z tym, co niszowe, niezależne i nieoficjalne. To rozdarcie rodzi szereg kuriozalnych, moim zdaniem, sytuacji. „Sądzę, że [wygenerowanie przeboju] byłoby obecnie dla nas raczej czymś problematycznym niż dobrym”, mówił Macklemore. Co w takim razie pchnęło go oraz Ryana Lewisa do tego, by np. zatrudnić do współpracy Eda Sheerana („Growing Up”)? Co sprawiło, że zapragnęli mieć w tym samym numerze Adele (ostatecznie odmówiła)? Proszę mnie nie przekonywać, że naciski wytwórni. To byłoby zbyt proste. Jasne, że Macklemore i Lewis chcieli stworzyć przebój. Tyle że, jak sądzę, nie mówią o tym otwarcie, bo bardzo łatwo można by ich ewentualną deklarację odebrać jako ponowne umizgi w stronę białej publiczności.
Gdy słucham „White Privilege II”, doceniam Macklemore’owy ekshibicjonizm i szczere wątpliwości, ale może już najwyższa pora czerpać dumę z bycia koniem trojańskim w głównym nurcie? W końcu to wspaniała rola: generować przeboje i nieść (niewygodny niekiedy) przekaz. Oby piątkowy koncert uświadomił temu duetowi, że nie ma się czego wstydzić z bycia popularnym.