fot. P. Tarasewicz
Szef Prosto z mnóstwem gości bawili przez 150 minut zebraną na warszawskim Torwarze publikę. Koncert był po prostu dobry. Dopisałbym, że bardzo, gdyby nie akustyka miejsca i forma niektórych gości. Za to show… Show był świetny.
Czwartkowy koncert odbył się przed dzisiejszym wydarzeniem, na które bilety wyprzedano wcześniej. Skończyło się tak, że drugi termin świętowania 25-lecia Sokoła tak naprawdę okazał się pierwszym. I tu również wszystkie bilety zeszły, co może dziwić, bo wydawało się, że i na płycie, i na trybunach zmieściłoby się sporo więcej ludzi. Jeśli jednak chodziło o to, żeby publika miała komfort i nie była pościskana jak sardynki w puszce, to chwała organizatorom. Zwłaszcza, że odbiorca tak na oko był zdecydowanie starszy niż młodszy, więc pewnie swoje widział i mógł wymagać.
Chwilę przed 20.30 dość przerażający awatar Wojtka błysnął oczami z ekranu. Padła historyczny informacja o pierwszym koncercie dwie i pół dekady temu, niewybredny żart o przychodzeniu z kochanką oraz bezceremonialna, ze sporą wrzawą przyjęta zachęta: „pie***lcie obecny rząd i bawcie się dobrze”. Snop czerwonych, laserowych świateł omiótł salę. Mistrz ceremonii nawinął kawałek „Hybrydy”, kawałek utworu „Nic” i zebrani mogli się przestraszyć, że koncert będzie miał soundsystemową formułę szybkiego przeskakiwania między numerami. Na szczęście punkt 20.30 Sokół obwieścił „zaczynamy od początku tę podróż, przywitajcie Zip Skład”, wyświetlono elegancko wyrenderowaną „zetkę”, a na scenie zameldowała się cała ekipa. Wykonała „Ziping” (mając za plecami wyświetlany klip), utwór promujący debiut z 1999 roku, a potem przeszła do elektronicznej, szarpanej „Burzy” rapowanej wśród kłębów pary i z wizualizowanymi błyskawicami. Różnica w brzmieniu obu podkładów była ogromna. Takie „kiedyś i teraz” w pigułce.
Przy „Lepiej jak jest lepiej” Mateusz Krautwurst wykonał refren osobiście i zrobił to jak należy, choć wyróżnić należy raczej Sariusa, który w „Cześć” jest niby tylko na chwilę, ale live wleciał jak piorun. Temperatura letniego jak do tej pory koncertu wzrosła o kilka stopni, częstochowianin ukłonił się dobrze przyjmującemu go audytorium w pas. Chwilę później na listę występujących wpisała się Marysia Starosta, przedstawiona jako osoba bliska sokołowemu sercu. To właśnie „W sercu” była pierwszą ze wspólnie zagranych piosenek. Marysia czuła się w swobodnie, wyszła w stronę publiczności. „Spi***alaj” z drugiej płyty duetu poprzedził „Reset”, przy obu numerach swoją obecność za gramofonami wyraźnie zaznaczył DJ Kebs i chwała mu za to.
„Plastikowy tulipan” można było pochwalić za słodko-psychodeliczną wizualizację, niemniej to przy „Dwóch kochankach” doświadczyliśmy prawdziwego mistrzostwa w tej kwestii. Frywolne, malarskie ilustracje podkreśliły grozę bitu. To był czas przeznaczony dla TPWC, bas w „Uderz w puchara” i we „W aucie” (gościnnie Fred) dało się poczuć całym sobą, choć szkoda, że wokalowi Pono nie udało się bardziej przedrzeć przez intensywne podkłady.
Dedykowane kobietom „Z tobą” stanowiło przedsmak przed „Jak urosnę”. Kiedy dziesięć kolorowo ubranych dziewczynek z Fasolek zaczęło śpiewać, pół Torwaru wyciągnęło telefony. Sokół był niczym dyrygent, chyba dał się okraść, bo po wszystkim publiczność skandowała nazwę dziecięcego zespołu, nie jego ksywkę. Uciszyły ją monstrualne niskie tony nadciągającego „Płaczemy pięścią w stół”.
Koncert wchodził w kolejny etap. Awatar Sokoła zaapelował żartobliwie o przepuszczanie starszych osób do przodu. Stanowisko didżejskie przeniosło się na środek sceny i zaczęło też nad nią górować. Archiwalne nagrania pokazywały sceny z życia WWO. Na pokaźnym pomniku gwiazdy wieczoru, głównym elemencie dekoracji sali, mapowano adekwatny strój. Po pierwszych taktach „W wyjątkowych okolicznościach” publika eksplodowała. Czyżby sporo osób właśnie dlatego przyszła?
Wyczekiwany przez wielu etap sokołowego benefisu był tym najbardziej kontrowersyjnym. Oczywiście miło było zobaczyć, jak po 13 latach Jędker ściska się z Sokołem na scenie, jak dzieli widownię na trzy części, by ta mogła skandować WWO. Nawet jędkerowa konferansjerka ze wspomnieniem torwarowego koncertu Rage Against The Machine miała swój kombatancki urok. „Damy radę” wykonane przez cały Zip Skład wraz z przybyłymi to moment z gatunku tych magicznych, historia rapu pisząca się na naszych oczach. Ale nie dało się ukryć, że utrzymanie się w bitach było dla Realisty przerastającą go mordęgą. Gdyby nie to, że w „Nie bój się zmiany na lepsze” Sokół rzeczywiście rapuje „Nie tak szybko, Jędker”, można by pomyśleć, że ironizuje, nabija się z kompana. Więcej w tym było niewprawnej recytacji ze słabą kontrolą oddechu.
Na szczęście wszystko inne było bez zarzutu. Deszczu Strugi umiejętnie żonglował płytami, zapętlając stosowne fragmenty. Grane były „Uważaj jak tańczysz”, „Sen”, „Krew ziemi sól”, „Każdy ponad każdym”, świetnym pomysłem okazało się zaproszenie Waco przy okazji kultowego „Tak to wygląda” z jego płyty producenckiej, bębniący na padach Steve Nash wzbogacił z kolei „Jeszcze będzie czas”, dodając kompozycji trochę marszowego charakteru.
Krótką przerwę umiliło publiczności odliczanie, po którym zagęszczenie i tak już przecież licznych gości zwiększyło się jeszcze. „Klucze do miasta” Jana-Rapowanie mogły zaskoczyć, również tym, że gospodarz utworu potrzebował hypemana do wykonania jednej raptem zwrotki, natomiast Paluch podczas swojej się wyłożył. To nie takiego repertuaru oczekiwała chyba publika, bowiem aplauz był tym razem znikomy, również po „AU” Sokoła z Białasem można było spodziewać się żywszych reakcji i cieplejszego przyjęcia. Sytuacja wróciła do normy wraz z powrotem do utworów z krążka Narratora i zagranym z PRO8L3Mem (ale bez Taco) „Napadem na bankiet”. Bardzo dobrą formę zaprezentował Quebonafide, cały na czarno i w szerokich spodniach jak kiedyś. Wokal był energiczny, czytelny i w tempo, a „Gazprom” (z płyty Que „Romantic Psycho”) wypadł nawet lepiej niż wykonane z Pezetem „Na cały świat”.
Co dalej? Deszcz białego konfetti przy „Sprytnym eskimosie”, deszcz złotego konfetti przy „Chcemy być wyżej” (ten podkład jest koncertowym niszczycielem!). Pomiędzy epileptycznie ilustrowany „MC Hasselblad”, kończony techno i trapem z syrenami. Sokół posadził przy okazji publikę na ziemi, choć o hasło „kto nie siada, słucha Mezo” posądzałbym raczej lubującego się w takich bezpiecznych zagrywkach pod publiczkę O.S.T.R.-a. Po co? Nieważne, w finale czekał na nas „Jednorożec” wśród mydlanych baniek, tęczowych kolorów i przy zapalonym świetle – publika i artyści (to chyba dobry moment, żeby powiedzieć, że rolę wspomagaczy Wojtka w trakcie wieczoru pełniło „trzech krasnoludków”: trio Ras-Koras-Juras) mogli się przyjrzeć sobie nawzajem w atmosferze odrealnienia.
To był spektakularny wieczór, po którym każdy wiedział za co zapłacił, choć tu trzeba by jeszcze zapytać tych z trybun ustawionych prostopadle do sceny. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłby mnie zarzuty o niedostateczne uczestniczenie w koncercie. Torwar nie sposób ustawić i nagłośnić tak, żeby każdemu dogodzić – przy imprezach tej akurat wielkości Warszawa ma niestety niewiele lepszych propozycji (za to parę zdecydowanie gorszych). Do plusów zaliczam kompozycję występu, acz apetyt rośnie w miarę jedzenia – skoro był Zip Skład, to brakowało mi „Śródmieścia południowego”; skoro za sprzętem stanął Waco, to mógł stanąć Noon, co wiązałoby się z „Bezsennymi nocami” WWO; energii widowiska w moim odczuciu tylko pomogłoby „Zepsute miasto” czy „Nie da na da”, a Tede w „Uderz w puchara” byłby wisienką na torcie. Moje osobiste marzenia to jedno, trzeba jednak przyznać, że Sokół grając dwie i pół godziny był heroiczny niczym Kazik. W takiej sytuacji narzekanie, że nie ma czegoś, co się lubi, jest nie na miejscu.
Ostatnie i głośne brawa należą się bohaterowi głównemu. Gości – różnie dysponowanych – było mnóstwo, oprawa mogła oderwać uwagę, sednem okazał się jednak on sam, nie do pobicia pod względem repertuaru, świetnie przygotowany, z timingiem i charyzmą ucierającymi nosa wszystkim tym próbującym kwestionować jego warsztatowe umiejętności. ”Chcę czuć to życie, a nie jak tir/ przejechać przez nie tranzytem / nie będę legendą, ani mitem przecież” – rymował na Zip Składzie. Przez swoje 25-lecie przejechał jak walec. Jest legendą.
Marcin Flint