fot. Raven B. Varona/Parkwood/PictureGroup
Tego nie spodziewał się nikt. Kilka tygodni temu pojawiła się informacja, że Jay-Z i Beyoncé zagrają w naszym kraju wspólny koncert. I to się nazywa fart! Mimo że największe zagraniczne gwiazdy coraz rzadziej pomijają Polskę, to jednak nikła była szansa, że Carterowie zawitają właśnie do nas. Cóż, to Czesi, Węgrzy i Rosjanie mogą nam zazdrościć – w tej części Europy tylko my zobaczyliśmy imprezę z cyklu On the Run II Tour.
Najgorętsza para show businessu była już w naszym kraju, aczkolwiek nigdy nie zdarzyło się, żeby występowali razem. Jay był jednym z headlinerów Open’era, natomiast Beyonce w 2013 roku była największą gwiazdą Orange Warsaw Festival. Teraz nastąpiła zmiana i dali niezapomniany show, jakiego prawdopodobnie nigdy nie było w naszym kraju.
This is real life
Recenzje wcześniejszych koncertów są bardzo dobre. Jak było u nas? Napisać, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi bawiło się świetnie, to tak jakby nic nie napisać. Cały występ rozpoczął tajemniczy napis na telebimach – „This is real life”, który był także wstępem do filmu, którego fragmenty raz na jakiś czas pojawiały się w trakcie imprezy. Niezłego i fajnie współgrającego z tym co się działo aktualnie na scenie. Momentami można było nawet odnieść wrażenie, że projekcja napędzała cały koncert i wokół niej wszystko się kręciło. Jak w carterowym życiu. Rozmach, przepych, mnóstwo bogactwa i kilkukrotna zmiana kreacji w trakcie. Wielka scena imponowała, zwłaszcza wtedy, kiedy można było poznać jej wszystkie walory. Ni stąd ni zowąd Carterowie zjechali sobie specjalnie zaprojektowaną windą i rozpoczęło się wielkie show, które tak naprawdę było przekrojem ich karier.
Świetnie brzmiały wspólne „Crazy in Love” czy „03′ Bonnie & Clyde”, ale jednak największa siła tkwiła w solowych dokonaniach. Ile było radości, kiedy Hova zagrał „99 Problems”, a na wizualizacjach było widać m.in. twarz Davida Bowiego. „Drunk in love” (genialne!), „Dirt off your shoulder”, „Naughty girl” i „Big pimpin'” to tylko część z ponad 30 zagranych numerów podczas warszawskiego On the Run II Tour. Szkoda tylko, że najnowszy album – „Everything is love” – został potraktowany tak bardzo po macoszemu. Wybitnie wypadło „Song cry” w momencie kiedy na trybunach pojawiły się światła z telefonów komórkowych i smartfonów. Imponował afrobeatowy wstęp do „Show Me What You Got” i „Crazy in Love”, tancerki towarzyszące szalejącej na scenie Beyoncé czy zespół muzyków, którzy byli ulokowani na różnych wysokościach sceny.
This is real love
Warszawski koncert Beyoncé i Jaya-Z to ponad dwie godziny doskonale wyreżyserowanego show. Nawet nagłośnienie, które zazwyczaj na PGE Narodowym jest co najwyżej średnie, tym razem wyjątkowo nie przeszkadzało. Można mieć zarzuty do średniej interakcji z publicznością (chociaż pod tym względem końcówka koncertu dużo nadrobiła). Można było również odnieść wrażenie, że było to przede wszystkim show Beyoncé, w którym mąż był jej hypemanem. Komuś mogły przeszkadzać również nośne hasła na telebimach, łącznie z tymi feministycznymi, ale czy to ważne? Nie. Wielki świat był i u nas.