THE INTERVIEW: Albert Kowalczyk vs Asaf Avidan

Sukces remiksu "Reckoning Day"? "Próbowałem z tym walczyć.

2018.01.03

opublikował:


THE INTERVIEW: Albert Kowalczyk vs Asaf Avidan

foto: P. Tarasewicz

Pod koniec listopada Asaf Avidan wystąpił w Stodole promując ubiegłoroczny album „The Study On Falling”. Przy okazji wizyty artysty w Warszawie zaprosiliśmy go do naszej redakcji, by pomówić o płycie, współczesnych nośnikach oraz… o niechcianym sukcesie. Asaf opowiedział Albertowi o tym, że próbował walczyć z remiksem „One Day / Reckoning Song” autorstwa niemieckiego DJ-a Wankelmuta. Poniżej publikujemy wywiad w formie wideo z napisami, a także zapis tekstowy rozmowy.

Proszę bardzo. Szare krzesło dla szarego człowieka. Nawet album ma „szarawy” kolor.

Asaf Avidan: Tak samo moje serce i dusza.

Przed momentem mówiłem o…

Mówiłeś o Playstation.

To prawda. Chodziło mi o to, że odkąd pozbyłem się konsoli, nie mam żadnego urządzenia, na którym mógłbym odsłuchać nową płytę Asafa Avidana w formie fizycznej. Obecnie wszystkiego słucham przez serwisy streamingowe.

Co się z nami stało?

Dokładnie. Jak ty do tego podchodzisz? Czasami, kiedy słucham twojej muzyki mam wrażenie, że w ogóle ci nie zależy, żeby być „nowoczesnym”.

Rzeczywiście, jestem dość anachroniczny. Szczerze mówiąc, według mnie ten album nie powinien nawet pojawić się na CD, a jedynie na winylu. Czy mamy ze sobą winyl? Zostawiłaś w biurze. Ale to piękny winyl. W każdym razie, to co robię jest inspirowane artystami, którzy zaczęli nagrywać jeszcze zanim pojawiły się kasety magnetofonowe – Dylan, Cohen, Waits, oraz ludźmi, którzy ich inspirowali – Robert Johnson, Muddy Waters, Billie Holiday, Nina Simone. Tego na co dzień słucham.

Kiedy o tym mówisz, jakoś nie jestem w stanie pojąć, w jaki sposób twoim jedynym dotychczasowym międzynarodowym hitem jest piosenka zremiksowana przez niemieckiego dj-a, przy której ludzie chcą tańczyć, a nie płakać. Ja miałem ochotę na to drugie, kiedy słuchałem „The Study On Falling”.

To taka dziwna anomalia w moim życiu i karierze. Do dziś tego nie rozumiem. Zaakceptowałem tę sytuację wyłącznie dlatego, że nie jestem w stanie jej kontrolować. Próbowałem z nią walczyć.

Na początku nie byłeś do tego remiksu pozytywnie nastawiony…

Nie. Pamiętam, że wrzucił go na któryś z portali społecznościowych, chyba YouTube. Nie, to był Soundcloud. Wysłał mi link na Facebooku, odpisałem mu, że doceniam jego pracę, ale nie podoba mi się. A potem już usłyszałem go w klubach całej pieprzonej Europy i stało się hitem w wielu stacjach radiowych. Ale zmierzam do tego, że to nigdy nie było moim celem. Oczywiście fajnie jest posmakować sukcesu komercyjnego, ale gdybym mógł zmienić historię tego remiksu, na pewno bym to zrobił. Z drugiej strony, dzięki niemu wiele osób zaczęło zapoznawać się z moją muzyką i tym, że próbuję tworzyć głęboką i introspektywną sztukę. Za to mogę tylko dziękować.

Więc jesteś głębokim, introspektywnym artystą…

Próbuję być. Często, kiedy ktoś stwierdza że jest głęboki, zazwyczaj oznacza to, że jest płytki.

Ok, taki jesteś jako artysta. A jaki jesteś prywatnie? Znam sporo osób, które są bardzo towarzyskie pomiędzy ludźmi, ale sami ze sobą popadają w zadumę i introspekcję.

Każdy, kto trochę zapozna się z moją twórczością zauważy, że często poruszam tam wątek moich relacji z kobietami oraz związków międzyludzkich. Nieustannie próbuję zrozumieć jak powinienem siebie postrzegać. Pewną wrodzoną cechą każdego człowieka jest strach przed zniknięciem, utratą sensu, nicością. Osobiście nie wierzę w Boga, izmy, narodowości. Wierzę w drugiego człowieka. Kiedy mam świadomość, że inni mnie widzą, dociera do mnie, że rzeczywiście istnieję – w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy tego nie czuję, trochę mi odbija. Dlatego podchodzę do związków na poważnie i dlatego też chcę występować przed ludźmi. Chcę, żeby ludzie na mnie patrzyli, zagłębiali się we mnie. Więc odpowiadając na twoje pytanie, kiedy jestem na scenie, wśród tych ludzi, oraz kiedy jestem z jakąś dziewczyną, bardzo często jestem melancholijny. Staram się rozmawiać o fundamentalnych sprawach ludzkiej natury.

Rzeczywiście dość głębokie. Dopiero się poznaliśmy, więc ciężko zadawać w tej sytuacji pytania osobiste. Ale myślę, że mają one związek z twoją twórczością. Odnoszę wrażenie, że twoja muzyka często ma charakter terapeutyczny. Zgodzisz się z tym?

To jedyny powód, dla którego w ogóle tworzę muzykę. Wcześniej byłem niezłym animatorem. Studiowałem animację przez 4 lata, tworzyłem filmy, które trafiały na festiwale. Przez odłączenie od drugiego człowieka mój świat wywrócił się do góry nogami. Miałem 25 lat, kiedy rozstaliśmy się z moją ówczesną dziewczyną, z którą spotykałem się od 19 roku życia. Do tamtego momentu spędziłem z nią całe swoje dorosłe życie. Moje życie się wtedy rozpadło. Wiem, że teraz dramatyzuję, ale wtedy miałem takie przeświadczenie. To zdarzenie sprawiło, że zacząłem poddawać w wątpliwość wszystkie inne elementy w moim życiu. Zacząłem się zastanawiać co tak naprawdę ma dla mnie znaczenie. Zdałem sobie sprawę, że animacja nie jest dla mnie ważna. Porzuciłem wszystko – mieszkanie, miasto, w który mieszkałem. Miałem w sobie chaotyczną mgławicę emocji, która zaczęła we mnie twardnieć i ciągnąć w dół. Potrzebowałem szybko znaleźć dla niej ujście. Natomiast animacja i produkcja filmowa są bardzo powolnymi procesami. Dlatego zacząłem tworzyć muzykę.

Wśród wielu słów, które pojawiają się w twoich tekstach, bardzo częstym jest „ból”. Zastanawiam się, czy potrafisz nazwać ten ból, który chcesz z siebie wyrzucić?

Myślę, że powinniśmy mówić o wszystkich emocjach, w tym o bólu, który jest dość ogólnym słowem. Masz wiele drzwi w swojej głowie, duszy, sercu. Każde z nich reprezentują różne emocje – ból, strach, nadzieję, stratę, żal…

Złość.

Również nienawiść. Ale i radość. W każdym razie, jeśli jesteś na tyle odważny, lub głupi, żeby otworzyć wszystkie te drzwi i podążyć schodami w głębiny tych emocji, próbować je zgłębić, to moim zdaniem każda z tych ścieżek ostatecznie prowadzi do tej samej mrocznej piwnicy, czyli strachu przed nicością i utratą znaczenia. Dokładnie tym jest śmierć – nicością, której nie da się uchwycić. Wszystkie emocje, wszystko co w tym temacie wymyśli ludzkość, jest próbą obejścia lub pogodzenia się z tym. W tym właśnie tkwi ten ból, ta choroba ludzkości – w absurdzie bycia świadomym, że jesteś, ale bez zrozumienia dlaczego.

Ale otwarcie takich drzwi czasami może oznaczać przełom w życiu. Ty masz teraz trzydzieści kilka lat – przepraszam za nieszczegółowe przygotowanie.

Mam 28 lat. Żartuję, 37.

No widzisz, ja mam 35 lat. Ale w swoim wieku z pewnością rozumiesz, że w życiu są pewne momenty, które zmieniają twoje życie. Ja sam pamiętam kilka przełomowych chwil, po których część spraw nagle przestał mieć znaczenie, a na wiele innych zacząłem patrzeć w zupełnie nowy sposób. Opowiadałeś o rozstaniu w wieku 19 lat, po którym zacząłeś tworzyć muzykę.

Miałem 25 lat, poznałem ją w wieku 19 lat.

Przepraszam, faktycznie. Czy pamiętasz jeszcze jakieś zdarzenia, które wprowadziły w twoje życie podobną zmianę?

Kiedy, tak jak ja, osiągasz dojrzały wiek, jest ich już wiele. Kiedy po raz pierwszy w życiu doświadczasz złamanego serca, po prostu je z powrotem składasz. Po jakimś czasie znowu zostaje złamane, rozpada się na kilka kolejnych części i ponownie je sklejasz. Do tego momentu w życiu serce jest już prochem – nie jesteś w stanie w żaden sposób skleić go w ten sam kształt. W życiu jest wiele takich sytuacji. Wśród nich oczywiste – miałem raka, służyłem w wojsku, rozstawałem się z dziewczynami. Pierwszy raz, kiedy musisz pochować swojego psa. Pierwszy raz, kiedy twój znajomy umiera w wypadku samochodowym. Pierwszy pocałunek, albo po raz setny złamane serce. Wszystkie te chwile są przełomowe. Również ten album. Tytuł „Study On Falling” brzmi jak nazwa pracy naukowej. Staram się zgłębić w nim życie jako pasmo ciągłych upadków.

Brzmi dość depresyjnie.

Ale tak nie jest i powiem ci, dlaczego. Leonard Cohen powiedział kiedyś, że nie nigdy powinniśmy rozpaczać zwyczajnie. Rozpacz zawsze powinna odbywać się w otoczeniu piękna i godności. Uważam, że nadanie rozpaczy i smutkowi kontekstu piękna i godności, pozwala nam zmienić sposób w jaki je postrzegamy. W ten sposób cieszę się, że odczuwam smutek tak samo jak się cieszę, że odczuwam radość. Strata jest ok. Nie sądzę, że jest to depresyjne.

Powinieneś poczuć stratę i przeżyć upadek przynajmniej raz w życiu. Ale nie chodziło mi o to, że przygnębiający jest sam upadek, ale to, że twoim zdaniem życie składa się ciągłych upadków.

Pytanie, czy jeśli wystarczająco długo spadasz, ciągle możesz nazwać to upadkiem? Sam tytuł ukradłem od Mariki Leili Roux, artystki zajmującej się sztuką bondage. Przeniosła Shibari, czyli japońską sztukę wiązania liną, z lochów wielbicieli s&m do teatrów i galerii sztuki. Wykorzystała to do stworzenia performansu. Od momentu, kiedy przychodzimy na ten świat, do momentu, kiedy zostajemy z niego zabrani, jesteśmy ograniczeni przez grawitację tej wielkiej skały. Dlatego przez całe życie musimy pracować mięśniami, żeby się w tę skałę nie zapaść. Podczas jej performansu, Marika podwiesza ludzi na linach w pozach, które przypominają spadające osoby. Jak mówi, poprzez liny eliminuje strach przed upadkiem. Dzięki temu podwieszona osoba ma możliwość doświadczyć spadania, ale bez ostatecznego upadku. Pomyślałem, że to coś pięknego, że sam robię coś podobnego. Próbując nowych podejść do związków z osobami, którym ten album jest dedykowany, czyli Green i Blue, starałem się odsunąć od nas ostateczny koniec, mimo świadomości, że jest on nieuchronny. Odpychałem zazdrość, rany, niespełnienie, złość, upokorzenie. W to miejsce próbowałem wierzyć i skupić się na dotarciu do drugiego człowieka.

Jakim byłeś dzieckiem?

Samotnym. Byłem synem dyplomatów, więc dużo się przemieszczaliśmy. Dlatego za każdym razem, kiedy znajdowałem przyjaciół, szybko musiałem ich stracić z przyczyn technicznych. Więc myślę, że od zawsze towarzyszyła mi ta potrzeba bliskości, przy jednoczesnym braku możliwości jej dłuższego utrzymania.

Pytam, bo zastanawiam się, kiedy właściwie zacząłeś odkrywać, że jesteś artystą.

To dobre pytanie i zaraz ci na nie odpowiem. Ale pamiętam jedno ze swoich najwcześniejszych wspomnień. Miałem chyba 3 lata i pobiegłem ze swojej maleńkiej sypialni do pokoju rodziców, żeby zapytać się ich co to jest śmierć. Więc już bardzo wcześnie byłem przerażony tym konceptem. I chyba wszyscy czujemy podobnie. Dlatego wymyślamy sobie bogów, ojcowskie wzory, matkę ziemię, którzy bezkreśnie nas obserwują, kochają i akceptują. A potem tworzymy projekcję na naszych partnerów, oczekując od nich bezkresnego kontaktu, miłości. Stąd pochodzi błędne przeświadczenie monogamii, że twój partner powinien być zawsze przy tobie, aby uczynić z niego swoją własność. Ale wracając do twojego pytania, po raz pierwszy poczułem, że jestem artystą, kiedy zmarł Leonard Cohen. Czyli całkiem niedawno.

W takim razie kim byłeś wcześniej?

To też dobre pytanie. Na pewno tworzyłem muzykę, pisałem piosenki, byłem profesjonalnym muzykiem. To był mój zawód. Ale czy mogłem nazwać się artystą? Po pierwsze, moim zdaniem nie nikt nie może powiedzieć o sobie, że jest artystą. Tylko inni mogą ochrzcić cię tym mianem. Według mnie artysta to ktoś, kto ubiera chaos w formę. Bierzesz tę chaotyczną mgławicę ludzkich emocji, o której wspominałem, i starasz się ją okiełznać. Nie ważne, czy użyjesz do tego kilku dźwięków czy czegoś innego.

Ok, wróćmy do momentu, kiedy zmarł Leonard Cohen. Dlaczego wtedy to poczułeś?

Ponieważ dopiero wtedy poczułem… Ponieważ to był ten sam tydzień, kiedy wybrano Trumpa na prezydenta. Straciliśmy kogoś, kto reprezentował poszukiwanie głębi, serdeczność i szczerość. W piosence „Famous Blue Raincoat” wspomina bycie zdradzonym przez żonę z jego przyjacielem. I wybacza mu. Napisanie tego jest poniżające, a on i tak to robi, a do tego jeszcze publikuje. I w zamian za tę stratę dostaliśmy płytkość, oszustwo i populizm – przerażające ideały. Po stracie dżentelmena z klasą dostaliśmy to coś. I nie chodzi tylko o Donalda Trumpa, tylko o cały trumpizm – to całe nacjonalistyczno-populistyczne gówno, którego przybywa na całym świecie. Pamiętam, że nagle do mnie dotarło, że nie mam już Leonarda Cohena. Nie tylko ja – cały świata stracił Leonarda Cohena. Nie twierdzę, że chcę kontynuować jego dzieło, bo to by było pretensjonalne. Ale uważam, że wszyscy mamy pewien obowiązek poszukiwania głębokiej szczerości. Prawda ma znaczenie, zwłaszcza dziś. Pomyślałem wtedy, że mam teraz do zrealizowania pewną misję.

Polecane