Już słyszę te narzekania, że znowu będzie o jointach na klasycznych bitach. Szczególnie u tych, którzy do płyty uwielbiają podejść z już postawioną tezą.
No dobra, sprowadzanie Włodiego do weed rapu nie jest nieuzasadnione, ale wskazuje na słuchanie powierzchowne, niechęć przyjrzenia się temu, co się z dymu wyłania. Nie chodzi o skręta w kiblu na przerwie, żeby się pośmiać. To jest narzędzie do zbudowania własnego mikroświata, bilet na lot na emigrację wewnętrzną, zielona metafora ucieczki. Inni raperzy dostają piany na ustach, frustrując się wszystkim wokół, „W” sobie tę rzeczywistość zwalnia, rozmywa, oswaja, żeby niezgodę na nią podać wolno, precyzyjnie, bez krzyku.
Najlepszą cechą tego stylu jest jego wydajność. Potrzebę zarzucenia gradem słów wypiera chęć znalezienia tych najwłaściwszych, w punkt. Powiedziałbym, że to liryczna chirurgia, ale to brzmi śmiesznie, jak z freestyle’u w 2003 roku. Włodi nigdy nie brzmi śmieszne. Jest w nim ta hiphopowa duma wyniesiona z innych czasów. Jest przekonanie, że prostota nie prostactwo i szacunek budzi. Te słowa kiełkują w człowieku, o ile padną na podatny grunt. A grunt podatny często, bo ten twórca nie narzuca się, nie wyświetla nieustannie, wierność sobie, własnemu gustowi i przekonaniom umie odróżnić od stagnacji, nie beszta młodych dla zasady. Choć rzecz jasna widzi, że „gra traci swój charakter przez to cukierkowe ścierwo”.
Ma też świetne ucho do podkładów, ucho zdeklarowanego pasjonata, który wie, czego chce od rapu. Z Miroffem i 1988 współpracował, zanim byli modni. Ńemy to jeden z największych producenckich zwycięzców 2022 roku, perfekcjonista, u którego znajdziemy wspólny psychodeliczny mianownik z wyżej wymienionymi – uczynił Fabijańskiego słuchalnym, tworzoną z Pryksonem Fiskiem Hedorę pchnął trochę w stronę Run The Jewels, żyją mu te kompozycje i opowiadają. A tu jest jeszcze Smokin (świetna zeszłoroczna płyta z Pękatym), Soulpete, który nie śpi, bo trzyma poziom i ludzie, którzy pozycję już od dawna mają, co nie przeszkadza się im rozwijać – Szczur i The Returners.
A teraz konkretnie – tak do połowy płyty Włodi nie zaskakuje specjalnie. Raczej wywiązuje się z podkreślanych raperskich obowiązków. „Z planem” przynosi mrok, zwichrowane pianino i hardo podane eleganckie punchlines. „Przystanek” te detale, dla których hip-hopu słucham: wers spisany na wymiętej chusteczce, spracowane ręce mamy zabierające talerz. W numerze tytułowym wrażenie, że nowy rozdział nie jest nowy, jest dla mnie zbyt silne przez co kawałek nie porywa. Za to przy linijce „Nie pluje mi pod nogi żaden młodzieżowy gang” roześmiałem się jakieś 2115 razy. Sposób cięcia wokalu Eisa w „Należnym miejscu” jest taki, że można mieć wrażenie, że jest na featuringu. A że o hardkorowy sznyt dbają już Ero i Wilku (stylowo tu usiadł), robi się całkiem grubo. I bardzo, bardzo warszawsko.
Druga połowa to już niespodzianki, ogień podsycany dobrze dobranymi i nieszablonowo zestawionymi gościnnymi występami. „W czarnym fraku” jest jak z międzywojnia. Włodi nawija „Widzisz tyle, na ile duma mi pozwoli / syf w świetle kryształowych żyrandoli / Myślę o czym pisać, karmię sobie karpie koi / kajdan wrzuciłem do stawu, bo od niego kark mnie boli”. To jest tak poskładane, że aż widzę oczyma wyobraźni uśmiechającego się ś.p. Pjusa. Gruby Mielzky nic a nic nie odstaje, wjeżdża bezbłędnie z bon motami pokroju „wrogów mam na muszce, ale umiem trzymać fason / skórę grubą mam jak kuśnierz, więc te słowa mało znaczą”. Fisz kładzie taki refren, który nosi koszulę, kamizelkę i kaszkiet, nonszalancki, z dużą klasą, za to bez pretensji. „W czarnym fraku” to nie rap, to jak malarstwo.
„Bez znieczulenia” może zaboleć. Soulpete rzuca gruz, Koko dobywa dzikiego, narwanego stylu, Konrad Brzos ma wejście godne młodego Pyskatego, tylko z większym ogniem. Włodi wers „rób tak chleb, by nie wyszła bułka tarta” niesie jak święte przykazanie i wszyscy w numerze są mu wierni. „KAFKAESK” jest zaparowany rtęcią, draśnięty horrorcorem, pchnięty w matnię, bo w końcu tytuł zobowiązuje. Do Hedory dołącza PIH, panowie mieli mówić jednym głosem, ciągnąć jedną opowieść i robią to. Za to bit przemawia głosami wieloma. Nie słuchać na wspomagaczach.
Nie trzeba się zachwycać, jednak niespecjalnie jest tu co atakować, przede wszystkim to, że dostajemy całość za bardzo odkrytą przed premierą singlami i spoilerami. Kto wie, czy nie najlepsze na krążku „Napisy końcowe”, real talk z głębi siebie z niepodrabialnymi emocjami, udowadniają, że wbrew temu, co komentatorzy potrafią insynuować, Włodi doskonale wie, ile ma lat, żaden z niego dzieciak po czterdziestce. Nawet „Legit Check” z Boriksonem i Kalim, numer najbardziej przystający do stereotypu (i szczerze mówiąc najmniej albumowi potrzebny) pokazuje, że flow się nie zastał, jest chęć i możliwość robienia czegoś z nim, zaś bit w żadnym razie nie jest z sentymentalnego klucza „jak kiedyś”. Chciałbym sam napisać puentę, niemniej ktoś to już za mnie zrobił – „Ta płyta to coś więcej niż zwykły repertuar / Włodi to ktoś więcej niż Werter z głową w chmurach”.
Marcin Flint
Ocena: 4 / 5
Włodi „HHULTRAS”, wyd. Def Jam Polska