Wiz Khalifa – „Khalifa”

Trener osobisty gorszego sortu.

2016.02.17

opublikował:


Wiz Khalifa – „Khalifa”

W ostatnich tygodniach o Wizie Khalifie było głośno, ale nie z powodu jego muzycznej działalności. Raper z Pittsburgha trafił do medialnych nagłówków w związku ze słowną utarczką, w którą się wdał z Kanye Westem. A jednak, ‘Ye tylko na chwilę rozsławił imię swojego kolegi po fachu. Gdy kilka dni po twitterowej kłótni Khalifa wydał swój czwarty majorsowy album, okazało się, że płytę stać zaledwie na szóste miejsce na amerykańskiej liście przebojów. Zaledwie, bo to najgorszy wynik w dyskografii Wiza.

Mówiąc o słabej sprzedaży, dziennikarze najczęściej zwracają uwagę na nikłą promocję albumu. Trzeba jednak przyznać, że komercyjna klapa „Khalify” leży nie tylko w marketingowej strategii. Czwarty (a w istocie szósty, jeśli liczyć wydane niezależnie „Show and Prove” i „Deal or No Deal”) krążek Wiza nie wnosi niczego nowego do jego dyskografii. To cały Wiz, tylko i aż. Mamy do czynienia z raperem wystarczająco charyzmatycznym zdolnym do pisania chwytliwych melodii, ale jednak ograniczonym i przewidywalnym. Nie zdziwiłbym się, gdyby część słuchaczy odwróciła się od MC z Pittsburgha, z góry wiedząc, czego się po nim spodziewać.

Choć tytuł płyty jest zarazem pseudonimem gospodarza, nie należy się spodziewać, że oto będziemy mieć do czynienia z bardziej osobistym materiałem. Wiz od lat pisze jedną i tą samą zwrotkę. Przepis na nią jest prosty: tu rzucić kilkoma określeniami na palenie marihuany, opowiedzieć o swoim ładnym życiu, a wszystko spiąć biograficzną klamrą „od zera do bohatera”. „Praca jest tym, czym jesteśmy”; „Twórz własne prawa, bądź swoim szefem” – tego typu motywacyjne wersy porozsiewane są po całym krążku. Zwrotki w pierwszym numerze mogą równie dobrze służyć za opis całości.

Choć Wiz nieustannie namawia do stawiania sobie poprzeczki coraz wyżej, jego samego trudno uznać za wzór. To jeden z najmniej ambitnych raperów w branży. Można odnieść wrażenie, że swoje teksty pisze po najmniejszej linii oporu, jakby zupełnie nie zależało mu na uwadze i zaangażowaniu słuchacza. Trener osobisty gorszego sortu, chciałoby się powiedzieć. Rzecz jest dotkliwa tym bardziej, że mamy do czynienia z gościem o niebywałej melodii w głosie. Najlepiej opisuje go angielskie słowo „mellow”. Jego wokal jest łagodny, odprężający, miękki. Jakby stworzony do pisania letnich, niezobowiązujących melodii. I takie Wiz pisze. Niby namawia do wielkich planów, ale jednocześnie mówi: „wyluzuj, usiądź i zapal, co masz zrobić dziś, zrób jutro”. Na dłuższą metę jest nieznośny w swojej lekkości.

Podkłady, które wybiera, też są często z odzysku. Jeśli sięga po modne brzmienia – warczący trap i rozmyty („Bake Sale”, „Most of Us”), przestrzenny cloud („Celebrate”) – wybiera podkłady tyleż porządne, co rutyniarskie, jakby zmęczone własną ograniczonością. Na „Khalifa” najbardziej mi się podoba, gdy próbuje wyjść poza klin tych dwóch popularnych gatunków. Na przykład wtedy, gdy nuci pod organy Hammonda w żywym, ciepłym „Call Waiting”. Albo wtedy, gdy słyszymy go na tle melancholijnego sampla z Minnie Riperton. Zwracają też uwagę te fragmenty – jak np. otwierające płytę „BTS” – które nawiązują klimatem i refrenami do „Rolling Papers”, debiutu w Atlantic Records sprzed pięciu lat.

Swoją drogą, na najbliższe miesiące zaplanowana jest druga część tamtego albumu. Dwie płyty w jednym roku? Już sama perspektywa wydaje się męcząca. To dużo za dużo jak na gościa, który ma tak mało do powiedzenia.

Polecane