Wilco – „Wilco (The Album)”

Wilco znaleźli sposób na "The Best Of"

2009.09.14

opublikował:


Wilco – „Wilco (The Album)”

Aby podsumować kilkunastoletni staż swojej działalności, zespoły zazwyczaj decydują się na wydanie nic nie wnoszącej komplikacji w stylu „The Best Of”. Wilco mają na to swój własny sposób.

Kluczem do odpowiedzi staje się tytuł albumu. Muzycy zdecydowali nazwać swój siódmy studyjny po prostu „Wilco”. Jeff Tweedy, frontman zespołu, tak wyjaśnia tą decyzję: „Wydaje mi się, że obecny skład zespołu, który dodatkowo istnieje najdłużej ze wszystkich, stał się silnie ugruntowanym składem Wilco. Słowo zespół nabiera w nim pełnego znaczenia”. Przez 15 lat swojej działalności Wilco otarło się o różne stylistyki. Dzięki temu każdy z sześciu studyjnych albumów Wilco ma w sobie charakterystyczny rys, pozwalający dostrzec rozwój stylu grupy. „Yankee Hotel Foxtrot” był udanym eksperymentem z psychodelicznym odcieniem rocka, z kolei rozbudowany „Summerteeth” to nawiązanie do orkiestrowych albumów rodem z lat 60. Biorąc pod uwagę muzyczną zawartość nowego krążka, grupa w ramach podsumowania ostatnich 15 lat zdecydowała się nagrać album, który brzmiałby jak esencja Wilco. Posunięcie dosyć ryzykowne.

W styczniu 2009 muzycy zamknęli się w studio Roudhead w odległej Nowej Zelandii. Pracę nad krążkiem zakończono w Kalifornii, pod producenckim okiem Jima Scotta (tego samego, z którym zespół współpracował przy albumach „Being There”, „Summerteeth” oraz ostatnim „Sky Blue Sky”). Na pełen efekt nie trzeba było długo czekać. Album, którego premiera została przewidziana na 30 czerwca, w połowie maja nielegalnie wydostał się do internetu. Muzycy nie skomentowali tego w żaden bezpośredni sposób. Jednak jak wiadomo, w tym samym czasie zdecydowali się na udostępnienie całego materiału na portalu MySpace. Gromadząc dziennie około 100 000 odwiedzających, zdołali nieco zwrócić na siebie uwagę w obliczu tego niefortunnego wydarzenia. O sukces komercyjny krążka nie należało jednak się obawiać. Grupa, jak na zespół wywodzący się z kręgów alternative country, może pochwalić się szeroką siłą rażenia.

Nie pamiętam kiedy ostatnio natknąłem się na okładkę płyty, którą bezwzględnie chciałbym mieć na swojej półce. Zwykły dwugarbny wielbłąd, wrzucony w architekturę niedzielnego popołudnia, stanowi przyjemny i intrygujący zarazem obrazek. Okładka okładką, ale pora przyjrzeć się muzyce. Na początek dostajemy Wilco takie, jakie dobrze znamy. Czy tylko ja mam wrażenie, że każdy swój krążek otwierają rozbujanym utworem mówiącym „cześć, to znowu my”? Otwierający „Wilco (The Song)” to ukłon w stronę fanów. Dynamiczny gitarowy motyw zostaje wsparty głosem Tweedy’ego, który daje do zrozumienia, że:

This isn’t your life,

Do you dabble in depression,

Is someone twisting a knife in your back,

Are you being attacked,

Oh, this is a fact,

That you need to know,

Oh, Wilco,

Wilco will love you Baby,

I nieco dalej:

This is a man with arms open wide,

A sonic shoulder for you to cry,

ay, Wilco,

Wilco will love you baby,

Po takim zaproszeniu trudno nie mieć wątpliwości z kim mamy do czynienia. Wilco jako zespół nabrali pewności siebie. Płyta pełna jest podobnych tekstów, z jednej strony ocierających się o banał („You and I”), a z drugiej szczerych w swej bezpośredniości („One Wing”). Co by nie mówić, niektóre frazy Tweedy’ego w połączeniu z muzyką potrafią urzec. Wracając do albumu, następny „Deeper Down” oraz wspomniane „One Wing” to powrót do delikatnych brzmień. Niewątpliwą zaletą tych utworów jest ich szczegółowe dopracowanie, gdzie poszczególne partie nie przeszkadzają sobie nawzajem. Delikatne smyki, stonowane gitary i oszczędna sekcja rytmiczna plus dobre melodie sprawiają, że utwory szybko zapadają w pamięć. Nie ma tutaj rewolucji. Wilco nie zaskakują, co można uznać za mankament, ale szczerze mówiąc efekt wydobywający się z głośników nie skłania do podobnego myślenia.

„Bull Black Nova” zbacza na moment w rejony rockowo-eksperymentatorskie, by przygotować grunt pod prawdopodobnie najpiękniejszy duet damsko-męski 2009 roku. W „You and I” do Jeffa Tweddy’ego dołącza kanadyjska wokalista Feist. Do pierwszego spotkania muzyków doszło podczas ubiegłorocznej gali Grammy. Podobno przepadają za swoją muzyką, a to spotkanie umożliwiło im uzewnętrznić wzajemne fascynacje. Jak można łatwo się domyślić od tego już nie daleko było do wspólnej współpracy w studio. Efektem jest chwytliwa ballada, narażającej słuchacza na natychmiastowe zapadanie w pamięć i nucenie w domu, szkole, autobusie (gdziekolwiek). Niebezpiecznie zaraźliwe.

Wybrany na pierwszy singiel „You Never Know”, nie pasuje zbytnio do początkowej części albumu i na jej tle brzmi zbyt nachalnie. Mocny motyw wybijany na pianinie plus chóralne śpiewy w refrenie wybijają nieco album z rytmu. Dalej, do końca płyta utrzymana jest raczej w spokojnym tonie. Rockowe elementy pobrzmiewają jeszcze przez chwilę w dynamicznym „I’ll Fight”. Nieco bardziej niespokojnie robi się w zamykającym krążek „Everlasting”, mającym w sobie coś z mrocznej natury Jeffa Tweddy’ego.

Biorąc pod uwagę, że album „Wilco” to zaledwie 42 minuty, można mówić o pewnej próbie kondensacji stylu grupy. Brak tu radykalnych rozwiązań, ale za to po przesłuchaniu płyta pozostawia w głowie drobne melodyczne zamieszanie, zmuszające do ponownego odsłuchu. Jeśli ktoś do tej pory nie miał okazji zapoznać się z muzyką Wilco, ich nowy album to najlepsza sposobność do rozpoczęcia tej znajomości. Ubiegłe lato upłynęło w południowych dźwiękach Calexico, w tym roku tą lukę uzupełnia Wilco. Chociaż materiał wyciekł do internetu w połowie maja, jak wszystko co dobre potrzebuje czasu, aby dojrzeć.

Marcin Bieniek/uwolnijmuzyke.pl

 

Tagi


Polecane