Pierwsza przystań w rejsie po „Oceanii” to „Quasar”, który atakuje solidną ścianą gitarowych dźwięków przypominających album „Gish”. Mocnym uderzeniem jest również „Panopitcon” z połamanymi bębnami i świetnym głównym riffem. „The Celestials” przywodzi nieco na myśl „Disarm”, lecz w połowie nagle rozpędza się w typowy dla „Dyń” sposób. „Violet Rays” brzmi jak z najlepszych czasów „Siamese Dream”, pięknie zaśpiewana melodia z subtelnie wplecioną elektroniką. Równie udaną kompozycją jest „My love is winter”. Mielizną na „Oceanii” są mocno elektroniczne i na siłę uwspółcześnione „One diamond one heart” i „Pinwheels”. Dziewięciominutowa, tytułowa „Oceania” to prawdziwa demonstracja siły załogi Billego Corgana. Utwór składa się z trzech części w którym znajdziemy kwintesencję nowego stylu „Dyń”. Część pierwsza to stare, dobre Smashing Pumpkins ze świetną sekcją rytmiczną, kapitalnym riffem głównym i ładnie wkomponowanymi syntezatorami. Część środkowa, akustyczna, to popis wokalny Corgana. W progresywnym, psychodelicznym zamknięciu utworu pobrzmiewa echo Floydów. Na tym tle dość blado wypada następny utwór – balladowe „Pale Horse”. „The Chimera” jest kolejnym przypływem gitarowej mocy, łudząco podobnej do „Rocket”. „Glissandra” to przede wszystkim fajny fuzz gitary. Kolejną, jednak trochę bezbarwną wycieczką do dokonań grupy jest „Inkless”. Port docelowy to nieco patetyczna, ale świetnie zaśpiewana ballada „Wildflower”.
„Oceania” to piękne, spokojne, czasami zbyt spokojne kompozycje. Brakuje typowej dla Corgana agresji i metalowego uderzenia jak chociażby z „Zero” czy nawet „Tarantuli”, z niezbyt udanego albumu Zeitgeist. Jednak jako całość nowa płyta broni się bardzo dobrze. Corgan tworząc „Oceanię” garściami wziął to co najlepsze w dorobku „Dyń” i połączył z zupełnie nowymi dla zespołu obszarami muzycznymi. Słychać, że okręt o nazwie Smashing Pumpkins znów obrał właściwy kurs.