Daruję więc sobie niepotrzebne porównania. W takim razie jaka jest najnowsza płyta duńskiego duetu? Przede wszystkim nadal jest dość garażowa, gitarowa i jednocześnie słodka i seksowna. A do tego jest chyba jedną wielką grą z konwencją. Właściwie każda piosenka ma troszkę inny klimat. I tak:
„Bang!” czy „Suicide” to takie opowieści o imprezującej młodzieży że z lat 50. Widzicie te włosy upięte w kucyk, rozszerzane spódnice wirujące w tańcu, sweterki z dekoltem w serek i spodnie w kancik? Ja widzę.
„Gone Forever” jest jak z soundtracku do filmu o studentach z początku lat 90. i o ich bardzo poważnych problemach.
„Boys Who Rape” zaczyna się jak jakiś hiphopowy kawałek. Naprawdę, zawsze mam wrażenie, że zaraz usłyszę rapującego Murzyna.
„Heart of Stone” to chyba najbardziej raveonettsowy utwór z całej płyty, a powtarzający się riff przywodzi na myśl np. „Love In a Trashcan”. Klimat natomiast jak z jakiegoś zapomnianego westernu, w którym namiętność idzie w parze z przemocą.
Krótkie, półtoraminutowe „Oh, I buried You Today” to z kolei hołd dla soulowych ballad z lat 60. Takich jak „Stand by Me” Bena E. Kinga (może to przez ten bas?).
Natomiast refren „Breaking into Cars” mógłby spokojnie zostać wykorzystany w jakimś popowym przeboju z lat 80. śpiewanym np. przez Kim Wilde (ona była boska!).
„Break up Girl!” to chyba jedyna pozycja, która stylistyką przypomina czasy „Whip It on” – szczególnie świetny gitarowo-noisowy początek, który pomału się wycisza.
Gra z konwencją polega tutaj również na tym, że surowość gitar kontrastuje ze słodkim wokalem, a ten z kolei kontrastuje z tekstami naszpikowanymi przekleństwami i opowiadającymi o narkotykach, samobójstwach, przemocy czy rozstaniach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, przecież to główna charakterystyka stylu The Raveonettes (pamiętacie ten tekst: „My girl is a little animal, she always wants to fuck!”?). Jednak z tego wynika też największa wada całego albumu. Niektóre piosenki są tak przesłodzone, że aż się niedobrze robi. Ja wiem, że pod tą warstwą lukru kryje się spora porcja goryczy (np. w „The Last Dance”, czy „Boys Who Rape”), jednak troszkę trudno się do niej dokopać. Dlatego na albumie wygrywają te utwory, w których proporcje między słodkim a gorzkim są idealnie zrównoważone.