Tede – „#kurt_rolson”

Don’t believe the hype.

2014.05.20

opublikował:


Tede – „#kurt_rolson”

Ostatnie kilkanaście miesięcy to okres triumfu TDF’a. Bardzo dobry odbiór ubiegłorocznego, dwupłytowego albumu „Elliminati” sprawił, że warszawski raper znów znalazł się w muzycznej ekstraklasie. Jak sam przyznaje na każdym kroku, nie było to łatwe: po konflikcie z Peją trafił do hip-hopowego czyśćca, w którym miał czas na przemyślenie na nowo własnej twórczości. Tak to wygląda z perspektywy samego zainteresowanego. Dla słuchacza lata 2010-2012 wcale nie były chude, gdy idzie o ilość publikowanych wydawnictw: dwa podwójne wydawnictwa, do tego trzecia część „Notesu”, kilka innych, mniejszych projektów na boku.

Rzecz jasna, innym pytaniem jest to o poziom. I tu jednak nie było tak źle, a co najwyżej różnie: do „Odkupienia” dziś bardzo chętnie wracam, a „Fuck Tede” z czasem zyskuje na wartości. W każdym razie, te dwa lata – jako rzekome dwa lata wykluczenia – prezentują się zupełnie inaczej niż np. w przypadku Eldoki (2001-2003). Główny problem, jaki przebijał z tamtych krążków, tkwił w samym Granieckim, który zmagał się z artystycznym wypaleniem, mieleniem tych samych wątków (tu konflikt z częścią sceny na pewno nie pomagał) i poszukiwaniem własnej niszy. Tę właśnie znalazł przy okazji „Elliminati”, albumie, który prezentował wreszcie jakiś przekonujący pomysł na twórczość.

Czy jednak kłopoty zniknęły? Wydany właśnie „#kurt_rolson” sugeruje, że nie. Po raz kolejny otrzymujemy dwie płyty i po raz kolejny wypada się zapytać: czemu aż tyle? Tede, który ma już za sobą doświadczenie kilku podwójnych albumów, powinien wiedzieć, że – proszę wybaczyć truizm – ilość nie zawsze (praktycznie nigdy) przekłada się na jakość. A może nie wie? Może jest przekonany, że taka inwazja znów zapewni mu uwielbienie ze strony słuchaczy? Cóż, wydaje mi się, że siła „Elliminati” nie leżała we wszystkich trzydziestu czterech utworach… Zresztą, nie chcę psychologizować i szukać motywacji. Wiem jedno: coś jest nie w porządku, jeśli słucham tych dwóch płyt i zamiast wyliczać najlepsze utwory, koncentruję się na tym, które warto by usunąć, by zmniejszyć rozmiar albumu do jednego CD.

{sklep-cgm}

Co więcej: ta dokonywana w myślach selekcja jest o tyle przykra, że w pierwszej kolejności sugeruję się warstwą muzyczną tych nagrań i refrenami, a dopiero potem samym rapem gospodarza. Właściwie to kryterium zwrotek nie odgrywałoby żadnego znaczenia przy ewentualnym pozostawieniu lub usunięciu utworów. Chyba nie o to chodziło Tedzikowi, gdy podkreślał samochodowy i imprezowy potencjał albumu. A jednak, tekstowo jest bardzo źle. Tak, oczywiście mam w pamięci tekst piosenki „Kara’van”, ale bynajmniej nie chcę, by ktokolwiek w tym momencie zaliczył mnie w poczet utyskujących na brak przekazu. Ta karawana jedzie dalej tylko dlatego, że gospodarz bardzo dobrze zabezpieczył się przed ewentualnymi zarzutami. Że niby słabe teksty? Od razu takiego krytykanta trzeba sprowadzić do pionu: wyśmiać, wytknąć przywiązanie do prawionego przekazu, nazwać hejterem, nieczułym na amerykańskie trendy cebulakiem, zarzucić niezrozumienie (wątek drugiego dna, ukrytego w utworach, pojawia się w kilku momentach, np. „J23” i „Sekretna Socjeta”) i nadmierną powagę… Słowem, pretekstów jest wiele, a wszystkie służą zamaskowaniu jednego – tego, że Tede stał się nieudolnym tekściarzem.

Z naciskiem na „stał się”. W publikowanym na CGM.pl artykule o refrenach w polskim hip-hopie  Marcin Flint podkreślał „copywriterskie” skłonności warszawskiego rapera. Z latami gdzieś ta umiejętność pisania chwytliwych, zapadających w pamięć linijek gdzieś się ulotniła, poza pojedynczymi błyskami w rodzaju: „daj ino, ja pokruszę, ty poczywaj”, skazani jesteśmy na przewidywalnie napisane wersy w rodzaju: „Powiedz spiętemu, żeby się rozpiął / Jest zawodostwo, dzięki Polsko” lub hasztagi typu „dostałem skrzydeł #redbull” czy „w życiu zawsze coś się sypie #koks joł”. Dostaliśmy materiał: bekowy, swagowy, gimbusowy, hasztagowy, rickrossowy… Te krążące po sieci słowa-klucze można mnożyć, szkoda jedynie, że tej internetowej nowomowy nijak nie sposób sprowadzić do prostego przymiotnika: dobry. Rzucam okiem na tracklistę i myślę, że wszystkie te wymyślne tytuły – naszpikowane różnymi znakami, skrótami i nazwami własnymi – raczej kryją brak weny niż w jakiś sposób intrygują.

Tej muzyki trzeba więc – jak głosi jeden z wokali w „DLS” – słuchać głośno. Najlepiej tak głośno i z takim basem, by zagłuszyć wersy. I tylko parę razy spuścić z tonu i zagłębić się w tekst – nie dlatego, że jakoś szczególnie warto, ale po to, by przekonać się o potencjale Granieckiego. Nie pierwszy już raz nieźle wypadają wszelkiego rodzaju powroty do przeszłości. „Senymenalnie” to dobra opowieść o tym, że starsze nie znaczy lepsze. „Mirafiori” z kolei – poza tym, że zachwyca refrenem Danny’ego – jest podróżą w czasie na tylnym siedzeniu tytułowego samochodu. „Najaraj się Marią” wreszcie spośród wszystkich singli wzbudziło najmniejszy entuzjazm, pewnie ze względu na nie do końca dopracowany refren, który jasne, fajną melodię ma, ale wykonanie już takie sobie; koniec końców warto jednak zatrzymać się na tym nagraniu, dobrze dokumentującym atmosferę lat 90.

No tak, ale te trzy kawałki same w sobie nie zapewniają trzygwiazdkowej oceny tej recenzji. Skąd więc się wzięła? Cóż, nie samymi tekstami się żyje i Tede dobrze o tym wie (aż za dobrze?). Trzeba więc oddać mu sprawiedliwość i pochwalić olbrzymi progres w opanowywaniu tych niełatwych, często szarżujących bitów. Najlepsze rzeczy wydarzyły się być może już na pierwszym singlu: „Feat.”. Wszystko jest tu na swoim miejscu: gra akcentami i intonacją, modulacje wokalne, zmiany tempa – rzadko się zdarza, by wokal i podkład funkcjonowały w takiej symbiozie. Inny przykład to „J23”, gdzie właściwie zaadaptowano zagraniczne wariactwa spod znaku Odd Future czy niektórych momentów Kanye Westa. Rap jest tu rwany, poszatkowany, psychodeliczne krzyki giną w elektronicznej przestrzeni, a gospodarz czuje się w tej szaleńczej konwencji jak ryba w wodzie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech posłucha, jak ta nawija płynie na wiksiarskich odlotach typu „Słak Kogz Dupy”.

Tak, warsztat producencki Sir Micha z każdym kolejnym rokiem nabiera charakteru i jakości. Był taki czas, gdy skłonny byłem uważać go za rzemieślnika – bliższego WDK niż Matheo. A jednak, z każdą kolejną płytą te podkłady stają się coraz bardziej własne. Różnorodności nigdy nie można było mu odmówić; kto nie wierzy, odsyłam do drugiego „Notesu”. Tutaj fantastyczne zderzenia motywów i stylów wydarzają się nie tylko w obrębie całej płyty, ale również pojedynczych utworów, na ogół doskonale zaaranżowanych. Cykacze i słodkie, popowe sample wokalne w „Fame Lover”? Siermiężny, nostalgiczny bit, który momentalnie łączy nowojorski sznyt z południowym? „Trinity”, który w spójny sposób ozdabia główny motyw fragmentami z dobrze znanych klasyków? Żywe, pop-rockowe „Nic nie jest na zawsze” (choć ten numer akurat najmniej pasuje do całości)? Proszę bardzo. A do tego kilka perfidnych trapów, parę majestatycznych, królewskich sampli rzuconych na pędzące hi-haty i różne klubowe wycieczki. No, w przypadku Micha jednak ilość przechodzi w jakość. Pochwały kierowane pod jego adresem są zasadne. Jednak wobec tych, którzy głoszą „TEDE KRUL”, radziłbym zachować większą ostrożność. Bo słowa warszawskiego rapera, dotyczące polityków, można też przyłożyć do niego samego: „Mówią Polsce, co chce słyszeć – proste #koncert życzeń”.

 

 

Polecane

Share This