Gordon Sumner długo kazał czekać swoim fanom na płytę rockową. Na przestrzeni ostatnich ponad dziesięciu lat dostawaliśmy od niego jak nie składanki, wersje symfoniczne najważniejszych utworów czy albumy koncertowe, to pozycje z muzyką renesansową („Songs from the Labyrinth”) czy kolędami i pastorałkami („If on a Winter’s Night…”). Od „Sacred Love”, płyty, która specjalnie znaczącą w dorobku Stinga nie jest, minęło 13 lat.
Dla jednych artysta stał się synonimem muzycznych „wąsów”, inni tęsknili podtrzymywani na duchu choćby przez takie trasy jak „Back to Bass”, na których Sting wracał do swoich muzycznych korzeni i… basu. Swoją drogą, uważni obserwatorzy zauważyli, że stylowy i mocno zużyty Fender, którego Sumner używa „od zawsze”, pożyczała od niego wielokrotnie jego córka i zabierała do studia i w trasy.
I tak o historii i ciekawostkach można by sobie gaworzyć, gdyby Sting nie zabrał się do roboty i w nowojorskim studio na rogu Pięćdziesiątej Siódmej i Dziewiątej nie nagrał albumu „57th & 9th”. Rzecz głównie dla fanów dawnego The Police i Stinga.
Już pierwszy singiel i jednocześnie otwierający album utwór „I Can’t Stop Thinking About You” wskazuje na bardzo klasyczne, „stingowe” podejście do kompozycji, instrumentarium i aranżów, dalekie również od jazzu, z którym muzyki nie raz flirtował. Tego akurat trochę szkoda. Singiel chyba zadziałał dwojako – z jednej strony jego policyjność zaostrzyła apetyt, z drugiej trudno go traktować jako coś szalenie odkrywczego, stąd obok apetytu pojawiła się rezerwa.
Podróży w czasie ciąg dalszy zapewnia kolejny numer „50 000”. Taka pieśń mogła spokojnie powstać gdzieś w czasach „The Dream of the Blue Turtles”, przy czym uczciwie przyznać trzeba, że nie byłaby jakimś wielkim przebojem. Emocje stygną? „Down, down, down” – kolejna pozycja na płycie, pieczołowicie zagrana, nagrana i wyprodukowana, wciąż nie jest tym czymś, co mogłoby zapewnić Stingowi powrót na należne mu miejsce.
Na prawdziwe ciosy trzeba jeszcze poczekać. Bo są. Ponad bardzo wysoką poprawność (poprzeczkę stawiam Stingowi bardzo wysoko, bo komu, jak nie jemu?) wybija się wiele fragmentów „57th & 9th”. Nie jest nim „One Fine Day”, jeszcze nie, choć to bardzo miłe dla ucha nawiązanie do „The Soul Cages”.
Passę „przeciętnego Stinga” przecina dyskretnie „Pretty Young Soldier”. Utwór cieplejszy i bardziej kameralny niż poprzednie, osadzony gdzieś między country i folkiem, w którym Sumnerowi zdarza się a to mocniej zaśpiewać, a to rozluźnić i popisać aksamitną barwą głosu.
Naprawdę świetnie zaczyna się z pierwszymi dźwiękami „Petrol Head”. Tu Sting ma ze trzy dekady mniej na karku, jak nie lepiej. Tu Sting pozwala sobie na ekspresję doskonale znaną z najlepszych czasów The Police, tu robotę robią zmiany tempa i kontrolowana jazgotliwość gitar. No i prostota instrumentarium oparta na pulsującym basie i perkusji (ale to już dobrze znamy z tego albumu). Na takie coś czekałem. Tym bardziej rozczarowało mnie ostudzenie temperatury w „Heading South on the Great North Road”, nagły, niespodziewany zwrot z rockowych już pełną gębą rejonów wprost w balladowo-irlandzkie snucie opowieści jedynie głosem (fakt, fantastycznym) i gitarą (fakt, wirtuozerską). Kolejny numer, „If You Can’t Love Me This Way”, to też pozycja dla fanów. Poza nimi niczyjej uwagi raczej nie odwróci.
Intrygująco i bardzo frapująco robi się znów przy „Inshallah”. Utwór swą arabistyką przywodzi na myśl „The Desert Rose”, choć Wschodu jest tu znacznie mniej, a Sting samodzielnie prowadzi bardzo ważną i mocną opowieść. Bo teksty u niego zazwyczaj były bardzo mocne i o czymś. Czymś ważnym. Nawet jeśli artysta sam przyznaje, że nie widzi żadnego politycznego i racjonalnego sposobu na rozwiązanie problemów uchodźców, to jednak czuć, że pokłada jeszcze wiarę w rodzaj ludzki, bliźnich i zdrowy rozsądek. Daleko, daleko od polityki.
Zasadniczą cześć płyty kończy puste krzesło po Jamesie Foleyu. Tak, „The Empty Chair” poświęcone jest pamięci amerykańskiego fotoreportera zamordowanego przez dżichadystów dwa lata temu w Syrii. Nie jest to może utwór na miarę „They Dance Alone”, ale jednak bardzo dobra miniatura.
Świetna produkcja, wirtuozerskie granie, klarowne i jasne przesłanie – tu Sting niczym nie zaskakuje. Klasyczne instrumentarium, doskonale wyważone aranże, od The Police, przez dawnego, młodszego Stinga, po renesansowe w duchu miniaturowe ballady i kilka innych, subtelnych smaków przywołujących najważniejsze dokonania artysty. Tematy bardzo jego: od bolesnych komentarzy rzeczywistości przez rujnowanie klimatu na rozterkach miłosnych i twórczych kończąc. I tylko jeden czy dwa porywające momenty. Trochę za mało jak na Mistrza.
Chyba że się rozminęliśmy i czekałem na zupełnie inną płytę. Nawet jeśli myliłem się, to gdzie jest jakiś krok do przodu? Czysta przyjemność ze słuchania, brak frajdy odkrywania. A że lew mógłby się przebudzić, świadczyć może jeden z bonusów na wersji „deluxe”. To jak Sting śpiewa „Next To You” przypomina, że jako wykonawca swoich numerów nie ma sobie równych. Życzyłbym sobie powrotu do takiej samej formy jako twórca i kompozytor. Amen.
Ocena: 2/5
Autor: Artur Rawicz