O tym, że Snoop Dogg nie musi już niczego udowadniać, wiadomo nie od dziś. Będąc tak wielką ikoną hip-hopu, kalifornijski raper potrafi jednocześnie stawiać sobie wymagania, czego dowodem liczne w ostatnich latach eksperymenty z funkiem, country i reggae. „COOLAID”, czternasty jego krążek, jest jednak powrotem do korzeni. Just Blaze, jeden z producentów płyty, jeszcze przed premierą reklamował go jako uwspółcześnioną wersję g-funku lat 90.
Każdy, kto pamięta tamte słowa, może czuć się nieco zaskoczony początkiem albumu. Zamiast piszczał i wyluzowanych basów słyszy bowiem szarżujący syntezator, warczącą perkusję i Snoopa, który niższym niż zwykle głosem próbuje okiełznać ciemny, trapowy podkład. Otwierające płytę „Legend” to zaskoczenie – a przy okazji utwór, który nijak ma się do całości materiału. O ile bowiem ta piosenka wchodzi na tereny, z którymi nie zwykliśmy kojarzyć Snoopa, o tyle reszta płyty porusza się po stosunkowo bezpiecznych ziemiach. Już kolejne „Ten Toes Down” zdaje się potwierdzać opinię Just Blaze’a o uwspółcześnionym g-funku. To przyjemny, klubowy numer w klimacie znanym choćby z twórczości YG.
Duch DJ Mustarda – producenta, z którym zwykło się kojarzyć odświeżone kalifornijskie brzmienie – unosi się nad tą płytą kilkukrotnie. Inspiruje się nim choćby wspomniany Just Blaze, tyle że jego „Super Crip” sprawia przy okazji wrażenie, jakby było hołdem złożonym słynnemu „Deep Cover”. Co jakiś czas te słoneczne, plażowe produkcje skręcają w pląsające r&b („Double Tap That”, „Oh Na Na”) lub electro („What If”). A że gospodarz czuje się w takiej stylistyce wybornie, nie mam wątpliwości, że to najlepsze momenty krążka.
Gdyby ograniczyć album do takiej konwencji, wyszłaby z „COOLAID” bardzo mocna pozycja. Taka, która mogłaby rywalizować z wydanym niedawno „Still Brazy” YG i w kilku miejscach nawet zdystansować tamto dzieło swoją dyskotekową frywolnością. Dlaczego jednak nie dystansuje? Na przeszkodzie po raz kolejny stanął brak umiaru. Płyta jest za długa. Trzeba cierpliwości i olbrzymiej sympatii wobec nużącego na dłuższą metę gospodarza, by wziąć te siedemdziesiąt siedem minut na jeden raz. Zwłaszcza że nie wszystko tu wyszło. Kooperacja z Timbalandem trafiła tu chyba tylko ze względu na renomę producenta. Podobnie trzy numery ze Swizz Beatzem można sobie spokojnie odpuścić, szczególnie że wszystkie utrzymane są w tym samym nastroju celebracji. To nie są złe numery, ale zbędne – już tak. Mimo wszystko nie wyobrażam sobie, by ze względu na kilka niewątpliwych sztosów (poza wyżej wymienionymi zwróćcie uwagę także na futurystyczne „Two Or More”) tę premierę przegapić.