Skin i spółka tracklistą na „Live in London” nie zaskakują. I dobrze. Jest wszystko to, za co kochamy tych wariatów. Są prawie wszystkie numery, którymi przez blisko dwie dekady wywalczyli sobie mocną pozycję w rockowym świecie. Ba, pod wieloma względami stworzyli swoją własną kategorię. I teraz odważnie wyłażą ze swoich bezpiecznych pozycji i wraz z niecałym tysiącem fanów przyglądają się swojemu dorobkowi z zupełnie innego punktu widzenia. Zaskakująca operacja. W całym tym bogactwie „An Acoustic Skunk Anansie – Live In London” (bo tak brzmi oficjalnie pełen tytuł wydawnictwa) brakuje mi pierwszych singli, jak „Little Baby Swastikkka” czy „Selling Jesus”… No, ale czegoś przecież zawsze musi brakować, tym bardziej, że na płycie zamiast kolejnego „stuprocentowego pewniaka” znajdujemy zaskakujący cover – „You Do Something To Me” z repertuaru Paula Wellera. Zaskakujący tym bardziej, że Skunk Anansie zasadniczo stronią od grania nie swoich kompozycji. A tu? Proszę bardzo, zamiast darcia mordy – blues i nostalgia. I nie jest to jedyny utwór, którego można z czystym sumieniem polecić na coraz dłuższe wieczory.
Okazuje się bowiem, że kompozycje, które powstały gdzieś na przestrzeni między „Paranoid and Sunburnt” a „Wonderlustre” są nie tylko energetycznymi aktami twórczego buzowania, ale posiadają gigantyczny ładunek melodyjnej wrażliwości i delikatności (często sprzecznej z treścią samych utworów). Więc jeśli oczekujecie, że dostaniecie takie Skunk Anansie jakie pokochaliście w latach 90-tych, to jesteście w błędzie. Takiego grania na tej płycie nie znajdziecie:
Na „An Acustic Skunk Anansie – Live In London” poznacie nowe, a dla bywalców koncertów SA zupełnie zaskakujące oblicze formacji i jej kompozycji. Znam jedynie zapis audio, ale chętnie rzucę okiem na jakieś DVD czy Blu-Ray by zobaczyć, jak cierpiąca na sceniczne ADHD Skin powściąga swoje emocje i zmusza fanów do słuchania w skupieniu i odkrywania na nowo świetnie znanych hiciorów. Sama zresztą opowiadała, że 15 kwietnia 2013 roku w londyńskim Cadogan Hall „(…)ludzie zamiast skakać i szaleć, jak to zwykle bywa na naszych koncertach, słuchali w skupieniu. Myślę, że wielu z nich widziało nas wcześniej na żywo, ale z pewnością tego wieczoru czuli się, jakby oglądali nasz koncert pierwszy raz w życiu”.
Też widziałem Skunk Anansie kilka razy na żywo, ale żałuję, że akurat ten koncert mnie ominął. Że nie mogę powiedzieć, że akurat taką wersję „My Ugly Boy” słyszałem na żywo, że pamiętam atmosferę na sali podczas rozwijającego się sennie „Hedonism” czy wieńczącego wydawnictwo „Charlie Big Potato”, którego brzmienie na tym krążku jest dla mnie esencją akustycznego brzmienia wszelakich wersji rockowych numerów. Taki wzorzec akustycznego grania i fantastyczny finał płyty, po wysłuchaniu którego odpowiedzi na wszystkie pytania z początku tego tekstu stają się jasne i oczywiste.