Czy w 2016 roku warto nagrywać albumy? Zdaniem SBTRKT’a – nie. Jeden z najważniejszych producentów świata elektroniki zadeklarował ostatnio, że tradycyjny model, w którym artysta stara się o kontrakt w dużej wytwórni, by móc ze swoim pełnoprawnym longplayem dotrzeć do jak najszerszej grupy odbiorców, powinien odejść do lamusa. „Pod względem kulturowym wciąż panuje przekonanie, że wydając album, udowadniasz, że jesteś »prawdziwym« artystą. (…) Zapominasz tym samym o duchu kreatywności, który sprawił, że coś takiego jak muzyka się w ogóle pojawiło”. Czyli album, zdaniem SBTRKT’a, jest przeszkodą w bezpośredniej, spontanicznej relacji między wykonawcą i słuchaczem.
Zapowiadany koniec albumów związany jest według producenta z globalnymi zmianami społeczno-politycznymi. W jaki sposób? Tego SBTRKT nie wyjaśnia. Podkreśla jednak „ponury optymizm”, który ma wpływ na jego ostatnią twórczość. Mówi: „Trudno jest mi tworzyć zwyczajnie radosną muzykę oderwaną od współczesnych problemów. Za pomocą swoich nagrań opowiadam o nastroju nostalgii, który dopada mnie względem przyszłości”.
Brzmi jak bełkot nawiedzonego producenta, który nagle poczuł misję? Spokojnie, niech to nie zniechęca Was do jego nagrań. Za „Save Yourself” – pierwszą z serii EP-ek, które mają upłynnić nieregularny jak dotąd kontakt SBTRKT’a z fanami – stoi może garść banalnych uwag, ale od strony muzycznej ta płyta się w zupełności broni. O klimacie tego albumu bodaj najwięcej mówi okładka oraz krótkie wideo zwiastujące wydawnictwo (link). Przewijające się tam postacie z dawnych amerykańskich kreskówek nie są niewinne. Bynajmniej, w ich uśmiechu jest coś groteskowego – to jakby amerykański optymizm doprowadzony do momentu, w którym obraca się w swoją przerażającą karykaturę. To stan zbiorowej psychozy, hipnotyzujący seans na pustyni.
Wizualizacje znajdują odbicie w muzyce. Ta jest, zasadniczo rzecz biorąc, słodko-gorzka. Infantylne, dziecięce melodie, jak choćby ta rozpoczynająca płytę w „Gemini”, są co rusz podkopywane przez gęste basy osuwające całość na skraj urwiska. Po niepokojącym „TBD” wysokie syntezatory, kończące ten utwór, brzmią bardzo przewrotnie – tak samo jak falset Samphy w tym samym nagraniu. Zupełnie nowe światło pada też na auto-tune, który w wydaniu The-Dreama nie ma w sobie nic z hedonistycznego zaśpiewu, a jest raczej nowoczesnym, melancholijnym lamentem.
„Save Yourself” fantastycznie gra narzuconym sobie groteskowym klimatem. Pozostaje tylko żałować, że płyta trwa tak krótko. Ten katastrofizm aż prosi się o bardziej rozbudowaną formę. Mimo wszystko – warto.
<div class=”tidal-embed” data-type=”a” data-id=”58641092″></div>
<script src=”//embed.tidal.com/tidal-embed.js”></script>