Wiele się zmieniło wreszcie w życiu samej Santigold. Artystka w ostatnim czasie została mamą, zajmowała się trochę aktorstwem i chyba zmieniła też swoje podejście do muzycznego rynku. Pogodziła się z nim? Raczej nie, bo przecież nigdy nie była z nim specjalnie skonfrontowana. Zaczęła spoglądać na niego przychylniejszym okiem? Nic z tych rzeczy. Na swoim trzecim LP jest bardziej krytyczna wobec przemysłu, niż kiedykolwiek wcześniej. Trudno jednak nie dostrzec, że nigdy wcześniej nie nagrywała też tak radosnej, chwytliwej muzyki.
Weźmy choćby takie „Banshee”. Mam wrażenie, że Santi po raz pierwszy jest tak bezpośrednia w przebojowości. Tu hit nie jest jakimś produktem ubocznym fantazji gwiazdy alternatywy. On dosłownie wylewa się z głośnika. Duża w tym zasługa pewnie Cathy Dennis, współkompozytorki utworu, która ma na koncie takie numery jak m.in. „Can’t Get You Out Of My Head” Kylie, „Toxic” Britney Spears czy „I Kissem A Girl” Katy Perry. Zasadniczo jednak, w numerze tym streszcza się wszystko, co sygnalizuje okładka. Jest pstrokato, infantylnie i kiczowato. Wszystkie te określenia – w drodze wyjątku – niosą pozytywne zabarwienie.
Trzeba w ogóle zaznaczyć, że początek płyty jest bezbłędny, a przy tym zwiastuje album spójny, świadomie eksplorujący pewną konwencję. „Can’t Get Enough Of Myself” albo „Chasing Shadows” są więc – podobnie jak wspomniane „Banshee” – słodkie, polukrowane, sięgające po jakieś amatorskie melodie wygrane na syntezatorze Casio lub prostym keyboardzie („Chasing Shadows” brzmi jak spowolniona wersja „Hard Knock Life” Jaya Z), rozkręcone mniej lub bardziej jamajskim rytmem. Podparte doskonałymi refrenami – zaśpiewanymi z manierą, o którą tylko Santi (lub M.I.A.) można by podejrzewać.
Tempo płyty jednak spada. Jeszcze „Who Be Lovin’ Me” chwyta i nie puszcza, bo Santi z ILoveMakonnen dobrze rozpracowuje ten rozmyty, leniwy podkład, „Randezvous Girl”, „Before the Fire” czy „All I Got” są mało angażujące, sprawiają wrażenie, jakby były albumowymi zapychaczami. W drugiej części „99 Cents” budzi się na dobrą sprawę tylko dwukrotnie: w „Outside the War”, zabierający modne, mroczne pogłosy w bardziej post-punkowe rejony, oraz bezpretensjonalne, utrzymane w duchu pierwszych nagrań z płyty „Who I Thought You Were”.
Santigold znów wymyka się wszelkim szufladkom, biegnie w poprzek gatunków i kreśli swój własny tor. Tylko czy te przyjazne popowi eksperymenty są dziś w stanie zająć uwagę kogoś poza garstką najwierniejszych fanów?