10 – to numer płyty. 5 – tyle lat na nią czekaliśmy. 6 – tyle razy Papryczki zaufały Rubinowi. 250 000 – tyle egzemplarzy prawdopodobnie sprzeda się pierwszego tygodnia od premiery w Stanach. Wszystko to marketing. Ale i bez tego premiera „I`m With You” to jedno z ważniejszych wydarzeń ostatnich dni na globalnym rynku muzycznym. Bo RHCP zapracowali na to poprzednimi krążkami, nawet jeśli niektóre z nich nie były tak pikantne jakbyśmy sobie tego życzyli.
Złośliwości.
Złośliwi twierdzą, że akcja promocyjna lepsza od samej płyty. Że częściej słychać o płycie niż płytę. Że okładka skrojona pod ajtjunsa. Że więcej o zmianach w składzie zespołu niż o singlu. Że to, że tamto. Trochę w tym prawdy.
Red Pop Chili Peppers?
Muzyka złośliwości się nie boi a cyferek nie potrzebuje. Bronić winna się sama, ale… pierwszą bitwę przegrywa. Pierwsze wrażenia z odsłuchu mam takie: niczym nie zakłócony spokój oczekiwania na hit.
Płyta się kręci, umykają utwory jeden, drugi, trzeci… siedzę spokojnie. Nie dostałem w ryja żadnym „Can`t Stop” czy innym „Under The Bridge”. Żadne „Scar Tissue” nie uniosło mnie 30 cm nad dywan. Brak Fru wcale tak nie doskwiera jak brak okrągłego, podskakującego funku i nic tak nie dziwi jak wyraźne puszczanie oczka w stronę popu kosztem parujących riffów. I tak mija mi godzina. Zaznaczam kilka tracków jako bardzo dobre. Inne jako dobre. To trochę mało jak na mój rozbudzony apetyt i atmosferę wyczekiwania. Zaczynam rozumieć, że źle się nastawiłem.
Kilkanaście godzin później…
Biorę tabletkę z muchą. Polatamy sobie jeszcze raz. Przypominam sobie to pierwsze wrażenie po zapoznaniu się z singlem „The Adventures Of Rain Dance Maggie”. No tak, koledzy trochę dojrzeli. W wywiadach uprzedzali, że potrzebowali zmiany, że chcieli świeżej krwi. Że Josh Klinghoffer jest pełnoprawnym członkiem zespołu i jego zdanie jest tak samo ważne jak pozostałych. I w takim medialnym sosie podają mi swój nowy singiel. A ten jest ok. Fajnie podskakuje, jakby tak dostojniej. Kiedis śpiewa po swojemu, tak jak lubię. Gitary Josha pracują mniej „paprykowo”, ale z idealnie pasującym luzem. Numer dobrze płynie. Krowi dzwonek fajnie akcentuje. Ponad cztery i pół minuty umyka za szybko.
Mucha nie siada?
Jeśli nie popełnisz tego błędu co ja, „I`m With You” zaoferuje ci więcej niż na pierwszy rzut ucha mogłoby się wydawać. I będzie z tobą dłużej, niż ci się wydaje. Nie oczekuj niczego. Najlepiej zapomnij że to RHCP. Wtedy odkryjesz, jakie fajne te nowe RHCP. Nie wymagaj, by muzycy zostawiali bagaż życiowych doświadczeń przed drzwiami studia nagraniowego i udawali, że mają po te 25 lat.
„Brendan`s Death Song” to jeden z takich numerów z bagażem (Kiedis mocno przeżył śmierć przyjaciela). To też jeden z wielu numerów na płycie (jak „Happiness Loves Company”), w którym słychać, że Papryczki dysponują w tej chwili jedną z najlepszych sekcji rytmicznych na świecie. Nie wiadomo gdzie kończy się zakres obowiązków Chada, a gdzie zaczynają kompetencje Flea. To jeden organizm napędzający całą formację. Pierwszy świetnie punktuje, drugi nie zapomniał jak gra się klangiem. Razem rozpinają świetną ramę dla… melodii. Tak, tak, nie bójmy się tego słowa.
Przefajne rzeczy dzieją się w drugim i trzecim planie. Trzeba je tylko chcieć usłyszeć. Innymi słowy, płyta obiecuje wiele przyjemności przy dalszym obcowaniu z nią. Takie ciągłe odkrywanie kolejnych smaczków przy następnych odsłuchach. A to przeszkadzajka zauważona gdzieś w kompletnie nieoczywistym miejscu, a to ciekawy pasaż na gitarze, a to dęciaki albo Hammond czy trąbka.
Problem z oceną?
Słabych numerów nie ma. Są za to takie, które typuję na kolejne single (a niech się pomylę, co tam). Takie, które są solą tej płyty, odwołują się do „tradycji” RHCP i są świetną obietnicą jedenastej płyty. Takie, co to pokazują po co zapraszać gości (Greg Kurstin), i że bez Fru też można… takim singlem dla mnie może być „Even You Brutus?”.
Nie martwię się co dalej będzie z Red Hot Chili Peppers, choć za brak „potencjalnych klasyków” ocenę z bólem obniżam o jedną gwiazdkę. Dostaliśmy po prostu bardzo dobrą płytę. Zaskakująco różnorodną w swej spójności – od zwiewnego, akustycznego „Police Station”, po brudniejsze i dobrze rockujące „Goodbye Hooray”, które nagle, na chwilę, odlatuje jakby drzwi do studia uchylił sam mistrz Gilmour. To co stało się 2 minucie i 20 sekundzie to jeden z tych smaczków, które robią tą płytę. Takich myków jest więcej na tym krążku, wystarczy chcieć je usłyszeć i przestać beczeć, że nie ma hitów.