W tym roku mija pięć lat od spektakularnego sukcesu „Judgement Day”, którym Raging Fyah utorowali sobie drogę do świadomości fanów reggae na całym świecie. Po świetnym przyjęciu albumu i zagraniu wielu koncertów w Europie, przyszedł czas na drugi krążęk „Destiny”, który pojawił się w 2014 roku. Dojrzalszy pod każdym względem materiał zyskał świetne recenzje na całym świecie i potwierdził, że Raging Fyah nie jest bynajmniej sezonowym zjawiskiem. Teraz, w 2016 roku, nadchodzi „Everlasting”, album na który osobiście długo czekałem i po przesłuchaniu którego śmiało mogę stwierdzić, że grupa obiera dobry kierunek w swoim rozwoju, zachowując szacunek do swoich korzeni przy jednoczesnym otwarciu na nowe trendy, co pozwoli im z pewnością pozyskać kolejnych fanów.
Ale od początku, bo tym, którzy grupy nie znają, należy się kilka słów wyjaśnień. Jest rok 2006, kiedy Anthony „Tony” Watson, Courtland „Gizmo” White, Demar „Demz” Gayle, Delroy „Pele” Hamilton, Kumar Bent i Mahlon Moving – utalentowani i doświadczeni muzycy postanawiają założyć zespół. Tak powstaje Raging Fyah, grupa, która w ciągu kilku lat zacznie podbijać serca fanów na całym świecie. Szybko powołują własny label – Raging Fyah Productions, pod którym zaczynają wydawać swoje utwory. I tak już w 2008 pojawia się debiutancki singiel „Peace Reigns”, a chwilę potem ich autorski riddim „H2O”, na którym swoje utwory nagrali m.in. Richie Spice, Lutan Fyah czy Perfect Giddimani. Grupa zaczyna być coraz bardziej rozpoznawalna, ale to wciąż za mało. Skład uległ zmianom. Zespół opuszcza Mahlon Moving, a rolę głównego wokalisty przejmuje Kumar. Przełom nadchodzi w 2011 roku kiedy pojawia się ich debiutancki album „Judgement Day”, który szybko zdobył sobie przychylność fanów i krytyków, a zespołowi otworzył drzwi do Europy, gdzie w 2012 roku zagrali swoją pierwszą trasę koncertową odwiedzając najważniejsze festiwale reggae wliczając w to takie imprezy jak SummerJam, ReggaeJam, Garrance Reggae Festival czy Rototom Sunsplash.
Od tego czasu grupa bardzo intensywnie pracowała koncertując oraz organizując swój własny cykl imprezowy na plaży Wickie Wackie na Jamajce, który ostatecznie przerodził się w festiwal. Trzy lata po sukcesie „Judgement Day” pojawia się drugi album „Destiny”, który potwierdził tylko to, że Raging Fyah nie jest sezonowym odkryciem, ale konsekwentnie idą w dobrze obranym kierunku, niosąc ze sobą roots reggae na bardzo wysokim poziomie. Wtedy też do składu na stałe dołącza drugi klawiszowiec – Andre „Spyda” Dennis. Album ponownie został świetnie przyjęty, a grupa kolejny raz pojawiła się na europejskiej trasie. Pomiędzy koncertami ekipa Raging Fyah intensywnie pracowała nad nowymi kompozycjami oraz nowymi kolaboracjami, jak chociażby ta z zespołem I&I z Nowej Kaledonii, a także nagrywając swoją wersję klasyka Dennisa Browna „Milk And Honey”. W końcu pojawiła się informacja, że w maju zostanie wydany trzeci album grupy.
„Everlasting” otwiera utwór o tym samym tytule i jest to solidne roots reggae, które powoli staje się znakiem rozpoznawczym zespołu, co powinno cieszyć zarówno fanów starego grania jak i wszystkich młodych odbiorców, którzy słysząc klasyczne reggae nie do końca są jeszcze na nie gotowi. Raging Fyah to idealny starter, żeby zacząć szukać głębiej i poznawać te piękne dźwięki. Warstwa tekstowa na płycie po raz kolejny jest jakby bardziej dojrzała, co również cieszy, bo grupa od samego początku stawiała nacisk na przekaz, czerpiąc garściami z dorobku starych mistrzów. Po tytułowym „Everlasting” pojawia się „Justice”, który rozpoczyna się od słów „Tell me what you think about Marcus, tell me what you think about Christ who made their sacrifice”. Pomimo wesołej melodii otrzymujemy ponownie dobry tekst, który jak wspominałem staje się znakiem rozpoznawczym grupy.
Na płycie Raging Fyah po raz pierwszy pojawiają się goście. I tak dostajemy utwór „Live Your Life”, gdzie pojawili się J Boog oraz Busy Signal. Ten numer śmiało mógłby znaleźć się na każdej playliście rozgłośni radiowych, nawet tych najbardziej komercyjnych… I kto wie, może tak się stanie. O ile na Polskę nie liczę, tak śmiem twierdzić, że będzie miało to miejsce za granicą.
Jeśli chodzi o podejście do tego albumu, to zdecydowanie widać, że Raging Fyah stara się poszerzać horyzonty i płyta adresowana jest dla fanów zza wielkiej wody, gdzie stają się coraz bardziej popularni. „Dash Wata” to numer, który od razu przywodzi mi na myśl nawiązania do złotych czasów rocksteady, kiedy dominowały piękne miłosne utwory, przy których ludzie po prostu świetnie się bawili. Oczami wyobraźni jestem w stanie zobaczyć pary tańczące do tego numeru jak za dawnych lat. Następnie dostajemy „Ready For Love”, który był jednym z nagrań promujących album i pojawił się pod koniec kwietnia, w ramach zachęty i podgrzania atmosfery. Lovers z krwi i kości, który z nuty na nutę zaczyna coraz mocniej bujać. Album bez wątpienia jest przebojowy, co jest zasługą producenta, którym jest Llamar „Riff Raff” Brown. Ma on na swoim koncie współpracę z takimi artystami jak: Damian „Jr Gong” Marley, Stephen Marley, Richie Spice, T.O.K. czy zwycięzcami Grammy 2016 – Morgan Heritage.
Kolejny na liście do przesłuchania jest utwór „Humble” z gościnnym udziałem Jesse’ Royala. O tym numerze słyszałem już ponad rok temu, kiedy Raging Fyah koncertowało w Europie, mówili że mają gotowy numer z Jesse. Znając zarówno możliwości zespołu jak i wokalne zdolności Royala wiedziałem, że będzie dobrze, ale nie spodziewałem się, że aż tak. To mocny steppersowy protest song, który świetnie brzmiałby na potężnym nagłośnieniu… Sound bwoye – macie odwagę? Mam nadzieję, że tak. Jakby tego było mało, to kolejny „Raggamuffin” też powala. Dobrze zdubowany numer z potężnym basem, na którym gra Pele, do tego dobrze pulsujące bębny sprawiają, że utwór ten może być pretendentem do przeboju na reggaeowych imprezach. „Try Again” to kolejny dobrze bujający numer, zresztą robienie piosenek przez Raging Fyah nie ma sobie równych, bo zespół zawsze kładł nacisk na autorski materiał i nie używał przy nagraniach gotowych riddimów, za co zawsze bardzo ich szanowałem, a każda kolejna produkcja spod ich znaku tylko to potwierdza. Nastrojowe i zaangażowane „Get Up” to następny dobry przykład tego o czym piszę. „Locked up in captivity, shipped across the Caribbean sea, so many years of slavery I still don’ know my identity” wyśpiewywane przez Kumara, który w tym numerze daje upust emocjom, na temat świadomości swojego pochodzenia wśród czarnych społeczności zarówno Karaibów jak i Stanów Zjednoczonych. Numer ten śmiało może pretendować do miana hymnu. Podniosły klimat zostaje przełamany przez utwór, do którego na początku nie do końca mogłem się przekonać. Numer „Would You Love Me” to kolejna kooperacja z Busy Signalem, a zarazem całkowicie inna stylistyka, w jakiej Raging Fyah jeszcze nie słyszałem. Trochę latynoskiego zacięcia, popowy rytm – słychać tu ewidentny romans z amerykańskim odbiorcą… Sam do końca nie wiem, czy ten zabieg jest dobry, ale wierzę, że panowie wiedzą co robią. Po tym iście tanecznym numerze następuje kolejna zmiana w postaci „Happiness”. Jest to bez wątpienia najspokojniejszy utwór na całym krążku. Śmiało można go zakwalifikować do kategorii „easy listening”. Na każdym albumie Raging Fyah pojawia się numer, który od pierwszego przesłuchania zapętla się w moim odtwarzaczu i mogę słuchać go na okrągło. Dokładnie to stało się w przypadku „Wondering”, który od pierwszych dźwięków niezmiernie mi przypasował. Jeśli ktoś zapytałby mnie jak powinno wyglądać reggae w dzisiejszych czasach, od razu jako przykład poleciłbym ten właśnie utwór. Jest tu wszystkom, czego w dobrym roots reggae potrzeba.
Podsumowując „Everlasting” śmiało mogę stwierdzić, że to najbardziej dojrzały album grupy i z wielką nadzieją patrzę w przyszłość. Jeśli mówię „Roots with quality” to myślę o Raging Fyah i mam nadzieję, że ludzie docenią kunszt zespołu, bo ich muzyka z płyty na płytę jest coraz lepsza.