Quebonafide – „Ezoteryka”

Wprawka przed albumem z prawdziwego zdarzenia.

2015.04.10

opublikował:


Quebonafide – „Ezoteryka”

A jednak, udało się. Ani zapowiadana od dłuższego czasu, opóźniana premiera, ani wyciek części materiałów nie zaszkodziły „Ezoteryce”. Pierwszy legalny album Quebonafide zadebiutował na szczycie OLiS i prawdopodobnie już wkrótce – o wiele szybciej, niż moglibyśmy pomyśleć – pokryje się złotem. Pogratulować. Szczególnie że mówimy tu o raperze, który pochodzi z małej miejscowości i do swojej pozycji doszedł własnymi siłami, bez specjalnego wsparcia znanych kolegów (chyba że za takich uznamy Eripe lub SB Mafiję, ale nie przesadzałbym).

Pierwsze miejsce na OLiS-ie cieszy z jeszcze innego powodu. „Ezoteryka”, choć publikowana na raty (słynne kilka klipów w ciągu jednego dnia ), okazuje się całkiem równym krążkiem. Nawet ci, którzy nie śledzili (krótkiej, dodajmy) podziemnej działalności rapera z Ciechanowa, natychmiast zauważą, skąd bierze się jego olbrzymia popularność. Ano choćby z wszechstronności. Słuchałem „Ezoteryki” uważnie i próbowałem wychwycić te fragmenty, w których 23-latek czułby się niekomfortowo. Może poza kilkoma mniej udanymi, zaśpiewanymi na auto-tunie refrenami („Hype”, „Ciernie”), wszystko mu wychodzi. Rozpoczyna pewnym, nowoczesnym flow w „Hype”, ale już za chwilę w „Ile mogłem” chwyta się odmiennych narzędzi, łapie melodię, delikatnie podśpiewuje. Co innego „Harry Angel”: tu rap jest zimny, wyrachowany, na swój sposób nieludzki. Żeby nie było, ten rollercoaster kręci się dalej, w „Voodoo” wspina się na opętańcze, szamańskie rejestry, dociśnięte jeszcze mocniej w groteskowym „Carnival”. Tak, gdyby mierzyć polską scenę wachlarzem możliwości, Quebo już w momencie debiutanckiego albumu byłby raperem niemalże kompletnym.

Na jego korzyść przemawia jeszcze co innego: świetna ręka do bitów. Na „Ezoteryce” zasadniczo wszyscy producenci wywiązali się ze swoich zadań. Nawet jeśli trafia się muzyka co najwyżej solidna i rzemieślnicza (Ostry w „Światłowstręcie”, „Vanilla Sky” BobAira, wyjątkowo bezbarwny Sherlock w „Paulo Coelho”) lub ciekawa koncepcyjnie, ale słabsza warsztatowo („Trip”) – o tych delikatnych potknięciach momentalnie się zapomina, gdy kiwa się głową do mocarnego, newschoolowego „Hype”, gdy słucha się cudownie przebojowego, bardzo amerykańskiego „Ile mogłem”, gdy tyłek sam wciska się w fotel przy cloudowych „Żadnych zmartwień” i „Cierniach”. A to jeszcze nie wszystko, bo wariackie, szamańskie, trudne do okiełznania „Voodoo” Matheo czy precyzyjne, dobitne „Harry Angel” SoulPete`a zasługują na osobne brawa.

Wspomnianą wszechstronność dobrze widać także na polu tekstowym. Wielu słuchaczy zwykło łączyć Que z nurtem tzw. „wygrywania życia”, a więc nagrań, z których bije pycha, nasycenie i samozadowolenie. Przyznam, że i ja przed premierą „Ezoteryki” odbierałem ciechanowskiego rapera w ten sposób. Cóż, to dobry moment, by posypać głowę popiołem, bo na jego debiucie, całe szczęście, nie tylko o to chodzi. Oczywiście, o „Hypie”, „Ciuchach, kobietach…”, „Żadnych zmartwień”, „Światłowstręcie” czy „Tripie” nie można zapomnieć. To nagrania świadomego własnej wartości rapera, który wie, że dostał właśnie swój prime time i stara się go jak najlepiej wykorzystać. Ten album ma jednak swoje drugie oblicze, wyznaczane innymi nagraniami: „Ile mogłem” przez „Powszechny i śmiertelny” po „Kyrie Eleison” i „Ciernie”. To oblicze, na którym wyrysowane są tak mocne linie jak np. „Żyję w półamoku / Nie wiem, czy drżę przed jutrem, czy to te dłonie na Dualshocku”; albo: „Jestem sztucznym wytworem, wolnym masonem, startym symbolem / Sam wybiorę, jak już wyzwolę się przez skandale”.

Takich wersów chciałoby się jak najwięcej. Pokazują one, że Quebo – jeśli tylko chce – potrafi pisać bez Wikipedii, filozoficznych bryków czy książek typu „1001 rzeczy, o których powinieneś wiedzieć, zanim umrzesz”. A że chce mu się czasem bardziej, czasem mniej, nic dziwnego, że jego rap momentami może sprawiać wrażenie „startego symbolu” właśnie, gdzie nawiązania (od Hegla i św. Tomasza, przez Ararat i Hessdalen, po Freddiego Kruegera i O.J. Simpsona) dwoją się i troją, ale trudno powiedzieć, by prowadziły do czegoś głębszego. Ubiegłoroczny „Labirynt Babel” B.O.K. pokazywał, że erudycja rodem z wypracowań szkolnych jest problemem nie tylko Quebonafide. Bisz na tamtym albumie bronił się jednak idealistycznym rozmachem i społeczną wrażliwością; Que sprawia raczej wrażenie dziecka epoki New Age, zanurzonego w magmie popkulturowej ezoteryki.

Nie to jest jednak główny zarzut, który mam względem tego krążka. „Ezoteryka” jest równa, ale nie spójna. Słychać, że materiał miał być raczej poligonem doświadczalnym i pokazem możliwości na wielu polach, ale ten rozstrzał stylistyczny nie służy odbiorowi albumu jako całości. Debiut Que sprawia wrażenie zbioru singli, nagrywanych i wydawanych przy różnych okazjach i na przestrzeni kilku, może nawet kilkunastu miesięcy. Mocne wejście w rynek, ale ja już czekam na kolejny krążek – taki z prawdziwego zdarzenia.

Quebonafide – „Ezoteryka”

QueQuality

Tracklista:

1. Hype

2. Ile mogłem ft. K-Leah

3. Paulo Coelho

4. Harry Angel

5. Voodoo

6. Tarot ft. Justyna Kuśmierczyk

7. Ciuchy, kobiety… ft. Sitek, Ras, Dwa Sławy

8. Carnival

9. Żadnych zmartwień ft. Kuban, Kuba Knap

10. Powszechny i śmiertelny

11. Światłowstręt

11. Kyrie Eleison ft. Guzior

12. Trip

13. Ciernie ft. Deys

14. Vanilla Sky ft. Ten Typ Mes

Polecane