Już od pierwszych numerów jasne jest, że wieloletnia walka z chorobą nie tylko nie stępiła poglądów Pjusa, ale – w myśl zasady: „co cię nie zabije, to cię wzmocni” – wręcz podbudowała jego światopogląd. Będąc na w zupełności własnym terenie, może przekonywać słuchacza na każdym kroku do swoich racji. O intensywności przekazywanych myśli świadczy już tytuł pierwszego utworu – „Fanatyk”. „Polityczna poprawność robi tylko mózgu pranie”, stwierdza w pierwszej zwrotce Pjus, a na potwierdzenie tych słów otrzeźwia nas w kolejnej: „Pomyśl czasem, wiedz, co myślisz, co mówisz […] Ty się łudzisz? Myślących licz na palcach / Myślę więc jestem? Byłaby nas tylko garstka”. To raper, którego nie krępują żadne tekstowe reguły. Mało kto może sobie pozwolić tak jak on na zanucenie w jednym z przerywników „Czerwonych skurwysynów” Oi-owej kapeli Awantura, a w drugim już na nawiązanie do twórczości francuskiego literata, Marcela Prousta.
Tematyka ta nie jest jednak sednem „Life After Deaf”. Jak wskazuje sam tytuł, debiut Pjusa można uznać w pewnym sensie za konceptualny album, poświęcony głuchocie, która spotkała gospodarza. Jeżeli więc ktoś historii Pjusa ma już najzwyczajniej dość, trudno mu będzie ten krążek przesłuchać cierpliwie za jednym razem. Inna sprawa, że raper podchodzi do swojej tragedii z zaskakująco dużym dystansem. Śmierci, która już kilka razy pukała do jego drzwi, mówi dziś: „zapal jointa, odstaw kosę”, a swoje ostatnie lata życia nakreśla w sprytnej aluzji: „ooo, weź to poczuj”. Nie roztacza nad swoją osobą aury sztucznego współczucia albo rozczulenia, raczej stara się, wzorem literackich idoli, przelać życiowe doświadczenia na wciągające historie i oryginalne pomysły, czego najlepszym przykładem są „Nic nie widzę, nic nie słyszę”, „Głośniej od bomb”, tytułowe nagranie albo „Czytam rap”.
Niestety, są jednak elementy, przez które ciężko przebrnąć. Przede wszystkim od samego początku słychać, że mamy do czynienia z raperem nie do końca sprawnym słuchowo. Pjus rapuje słabo, zachowawczy, asekuracyjny styl potwornie nudzi, a po pewnym czasie wręcz męczy. Głuchota odbiła się też na dykcji i głosie warszawskiego artysty. Charakterystyczny, płynny głos dziś kłuje w uszy, odrzuca. Choć pojęcie o rapowaniu Pjus ma bez wątpienia duże, na obecną chwilę wydaje się, iż są bariery, których nie może on przeskoczyć. A szkoda, bo przy takich tekstach aż prosi się o chociaż solidną formę ich przedstawienia.
Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to paradoksalnie Pjus ma na tym polu o wiele lepszy słuch niż niejeden normalnie funkcjonujący polski raper. Nie tylko wie, do jakich producentów zgłosić się po podkłady, by robiły one wrażenie już na papierze, ale umie też wyciągnąć od nich wszystko, co najlepsze. Kixnare i Święty to od lat sprawdzona marka na polu klasycznego hip-hopu czerpiącego garściami z nowojorskiej sceny lat 90. Szogun i Zjawin pokombinowali trochę więcej, ale ich eksperymenty są odpowiednio zrównoważone i utrzymane w rapowym duchu. Jeżeli zaś pomysłowość dwóch wyżej wymienionych nadal nie będzie dla kogoś wystarczającą odskocznią od surowych, mięsistych rzeczy Kix’a i Świętego, na deser mamy klimatyczny, perfekcyjnie zaaranżowany g-funk od Snobe, Mesa i Głośnego. Mało?
„Life After Deaf” zgrabnie unika patetycznego i rzewnego tonu, w jaki można w tego typu sytuacji często popaść. „Ja nie mówię tego, byś się rozczulał, / poklepał po plecach, zaczął mówić o bzdurach”, rapuje w „Takich butach” Pjus. Jeżeli zaś ktoś po przesłuchaniu albumu nadal będzie wątpił w wyrażone tu intencje autora, proponuję sięgnąć jeszcze raz do „Outro”. Tam znajdzie odpowiedź, o co tu tak naprawdę chodzi.