Tak, jest to flirt, romans co najwyżej, ale na pewno nie małżeństwo, jak przesadnie opisywali ten album niektórzy. Jasne, bez wątpienia Pezet chciał stworzyć krążek, u którego podstaw byłaby muzyka z Wielkiej Brytanii. Dobrze jednak, że nie do końca mu się to udało. Po pierwsze dlatego, że aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby całość brzmiała tak jak „Rock’n’roll” – pewnie mielibyśmy do czynienia z jednym z najpaskudniejszych krążków w ostatnim czasie, napędzanym nie dubstepowymi, ale przaśnymi, dyskotekowymi bitami i przekraczającymi wszelkie normy przyzwoitości refrenami (te zdecydowanie potrafią zepsuć nawet najlepsze wrażenie). Po drugie, za każdym razem, gdy Pezet próbuje być wyspiarski, szkodzi to nagraniom, szczególnie tym obdarzonym potencjałem. Najlepiej widać to na przykładzie „Co mam powiedzieć” i „Ten dzień minie”. Oba utwory, różne, ale na swój sposób wciągające, łączy to, że pod koniec pojawiają się w nich charakterystyczne, dubstepowe „wiertary”, zupełnie niepasujące do całości. Efekt jest żenujący, bo brzmi to, jakby kawałki płynęły swoim własnym, naturalnym tokiem, gdy nagle Sidney Polak przypomina sobie, że produkuje album na wzór kolegów z UK i postanawia, choćby dla formalności, upchnąć coś, co choć w minimalnym stopniu przypominałoby dźwięki z Londynu.
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Prawdę mówiąc, osobą, która w pierwszej kolejności powinna przemyśleć swoje dzieło, jest właśnie Sidney Polak, producent dumnie firmujący swoim pseudonimem na okładce całą warstwę muzyczną tego wydawnictwa. Mniejsza o aferę z bitami z darmowych plików w internecie, choć i za to należałaby się nagana. Po prostu Polak, za każdym razem, kiedy próbuje nawiązać do esencji dubstepu – a więc do napędzających parkiety, zmasowanych, powykręcanych dźwięków i wyraźnej sekcji rytmicznej – ponosi porażkę na całej linii. Toporne, przeładowane „Brutto czy netto” czy „Charlie Sheen” byłyby nie do przełknięcia, gdyby nie arcyflow Pezeta i Mesa, a z „Supergirl” czy „Fakty ludzie pieniądze”, jeśli już coś zostaje w głowie, to tylko teksty.
Zdecydowanie lepiej wypadają te utwory, w których producenta nie zżerają własne ambicje i ustępuje pola raperowi. Tak jest w „Ten dzień minie” i „Na pewno”, gdzie rozmyte, przeciągłe dźwięki i połamana perkusja pozwalają Pezetowi kreślić rewers imprezowego życia. W „Noc jest dla mnie” i „Spisie cudzołożnic” wreszcie słychać jakąś klarowność, wydzielenie dźwięków, a „wiertary” – stłumione, ukrywające się za melodiami – przestają być tak natrętne. Gdy przychodzi czas na „Byłem”, z miejsca słychać, że to – po pierwsze – Zjawin, a po drugie – producent, który ma o wiele lepsze ucho do selekcji i doboru motywów.
Popełnił więc Pezet duży błąd, zatrudniając Sidneya Polaka w roli producenta wykonawczego. Inna sprawa, że to dzięki raperowi większości bitów można słuchać. Umiejętność poruszania się po tych, nie tak znowu prostych rytmicznie bitach jest niebywała. W „Co mam powiedzieć” Pezet popada w celowy offbeat, innym razem podśpiewuje, agresywnie przyspiesza, by za chwilę zwolnić i zawiesić głos. Forma zdecydowanie góruje nad treścią, której tu jak na lekarstwo. Już na „Muzyce rozrywkowej” Pezet dość zdecydowanie ograniczył obszar swoich zainteresowań, tam jednak nadrabiał jeszcze błyskotliwością i wersami, które zostawały w głowie. Na „Radiu” zaskakuje, ale płytkimi porównaniami (wtóruje mu w tym zresztą Mes z linijkami godnymi bitwy freestyle’owej: „chcą nas dojechać – najpierw wejdź na jakdojadę”) i banalnością. Musi być naprawdę źle, skoro najciekawiej wypada albo kontynuacja („Slang 2”), albo pomysły zupełnie przeciętne: „Ten dzień minie”, „Spis cudzołożnic”, „Supergirl”.
Aż dziw bierze, że ten album powstawał tak długo. Gdyby na końcową ocenę miał wpływ także czas tworzenia, byłaby ona bez wątpienia niższa. Tymczasem – trója. Dla Pezeta – tylko. Dla Sidneya Polaka – aż.