Mamy więc mocnego kandydata na najgorszy tytuł roku, ale to nie jedyna niechlubna kategoria, w której PeeRZet może śmiało startować. Gdy słucha się „Doktora Majka”, można odnieść wrażenie, że raper chciał nawiązać do tekstów, którymi błyszczał na swoim pierwszym głośnym krążku, „Hipocentrum”. Tyle że 2014 to nie 2008 i sposób rymowania, który wtedy zachwycał, dziś raczej trąci myszką. Tymczasem reprezentant Aptaun Records nadal konstruuje panczlajny w taki sam sposób. Jaki? Ano bardzo fristajlowy, niby to błyskotliwy i pomysłowy, choć w gruncie rzeczy wszystko tu brzmi, jakby było wciskane na siłę. Konstrukcja jest często bardzo schematyczna: dwuwers rozpoczyna się linijką-zapychaczem, po której ma nastąpić cios, jakaś zaskakująca gra słów, nieszablonowe skojarzenie, oszałamiające porównanie. W efekcie powstają „zabawne” pancze w rodzaju: „Rozjebałem grę, choć nie rzucałem DVD o ziemię”; „Dymam rap jak Rosemary – wszyscy przeklną to dziecko”; „Nie jestem Synem Bożym jak Nas / Tylko czemu gdy widzą mnie w klubie, to pytają: Jezu, to ty?”; „Inni MC jak studenci, wiecznie w kolejce do ksero”; „Jeśli jestem kotem, to jestem sfinksem, wybacz / Ludzie nie przychodzą głaskać mnie, tylko podziwiać”. Ten ostatni dwuwers pokazuje też, że ograniczenia PeeRZeta są w gruncie rzeczy ograniczeniami fristajlowca, który musi się zasłaniać rymami z końcowymi wyrazami w rodzaju: „weź”, „i”, „wybacz”. A więc słowami, których równie dobrze mogłoby nie być. Te linijki tylko pozornie są dopracowane.
{sklep-cgm}
Dobrze, ale przecież nie tylko o panczlajny się tutaj rozchodzi. Przyspieszenia? Te autorowi „Doktora Majka” ewidentnie nie służą. Jego flow jest tak precyzyjne, cyzelowane i miarowe, że aż mechaniczne; gdy więc podkręca tempo, nadal rapuje na jedno kopyto. Hasztagi? Całe szczęście nie ma ich za wiele, bo gdy się pojawiają (np. w refrenie „Reinkarnacja”), są równie czerstwe. Techniczna ekwilibrystyka? Jeśli ktoś się nabierze na sztuczki w rodzaju: „Nie po to, by żyć obficie, nie o odbicie o dna chodzi / Nie o szmal na bicie, ale o to, by cię na bicie uszkodzić”, znaczy, że nie odrobił jeszcze lekcji z Trzeciego Wymiaru, o „Muzyce klasycznej” nie wspominając.
Naprawdę, trudno w tym rapie znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś, co uratowałoby go przed odmętami zapomnienia. Ani kawałki przechwałkowo-bitewne, ani storytellingi (prowadzące donikąd „Dwa cale od śmierci” i „Nadejdzie dzień”), ani posse-cuty (wyjątkowo zły dobór gości), ani tzw. utwory o czymś. Nic. Jedyna zaleta tego rapu – głos, pewny siebie i bardzo przyjemny dla ucha.
Z tak nieświeżym, przebrzmiałym stylem PeeRZet nie mógł zrobić nic gorszego, jak rzucić go na bity równie przeciętne i rzemieślnicze. A taki jest właśnie warsztat TMKBeatz. Gdy słucham tego typu produkcji, intuicyjnie przekonuję się, że istnieje rzeczywiście coś takiego jak „złoty dotyk” bitmejkera. Autorowi muzyki do „Doktora Majka” niby za wiele nie można zarzucić. Jasne, tu i ówdzie brzmienie perkusji jest za słabe, tam nie hula bas, a jeszcze gdzie indziej chciałoby się bardziej rozbudowanego aranżu („Jak Clark Kent, jak Bruce Wayne”), ale zasadniczo jest to porządnie wykonana robota, bardzo klasyczna. Tyle że – no właśnie – gdy w studiu spotykają się dwaj tacy artyści, którzy nie mają do zaoferowania nic więcej ponad wyuczone standardy, otrzymujemy w efekcie rzecz, na którą nie pozostaje zareagować inaczej jak wzruszeniem ramion. Wbrew deklaracjom w jednym z kawałków, ani PeeRZet nie ma charyzmy Jaya Z i Notoriousa B.I.G. z „Brooklyn Finest”, ani TMKBeatz talentu producenckiego DJ-a Clarka Kenta.