NORAH JONES – „…Little Broken Hearts”

Prawdziwa bawełna w hurtowni przepoconego poliestru współczesnego popu

2012.06.11

opublikował:


NORAH JONES – „…Little Broken Hearts”

Artystka, która nie musi już nic i nikomu udowadniać, z workiem nagród, statuetek i 40 milionami sprzedanych płyt na koncie, bez pokazywania cycków i ściskania pośladkami stringów, z miłością do muzyki zaszczepioną w domu (córka kompozytora, absolwentka szkoły muzycznej, ex-chórzystka i była członkini trip-hopowego Wax Poetic) od 10 lat z dystansem do mód i prądów robi swoje, czyli wydaje płyty. Średnio co dwa lata, choć na „…Little Broken Hearts” przyszło nam czekać rok dłużej, to warto było!

Choć krążek za pierwszym razem może nie rzucić na kolana, odsłuchiwany naprędce w sklepie wrażenia zrobić nie musi, to jednak warto w niego zainwestować. Bo zbyt powierzchowne ocenianie tej płyty to trochę jak ocenianie filmu po trailerze. A skojarzenie z filmem jak najbardziej uzasadnione, bo szata graficzna ostatniej płyty Norah jest fajnym nawiązaniem do słynnego plakatu promującego film „Mudhoney” – Russa Mayera z 1965 roku… I to jest chyba najwłaściwszy punkt wyjścia do rozkminiania tej płyty.

Bo pamiętając wyznania Norah, te o „przechodzeniu przez życiowe gówno” i zbawienny wpływ takich doświadczeń na sztukę, i mając na uwadze wszystkie wspólne cechy obficie obdarowanych przez los bohaterek filmów Mayera można się… pogubić 🙂

Czy Norah szuka, w sobie tylko znany sposób, tego magicznego „girls power”, czy chce być jak te wszystkie silne, drapieżne i rozerotyzowane dziewczyny Mayera, które dominowały, torturowały lub tylko bawiły się facetami, którym wydawało się, że są po tysiąckroć twardsi od najbardziej nawet zimnych (zziębniętych?) kobiet? Zagadka jest nie do rozwiązania… zwłaszcza, że płyta zanurzona jest w szlachetnym retro, bez zbędnych fajerwerków i ozdobników. Pozostając jeszcze na chwilę przy języku kina – ta płyta to 45 minut muzyki drogi przez samą siebie i przez szczere emocje, ale podane w tak mistrzowski sposób, że najważniejsze rzeczy przesuwają się gdzieś po drugim i trzecim planie nie męcząc nas nachalnością i ciężarem treści, pozwalając się spokojnie relaksować i cieszyć się brzmieniem płyty i głosu Norah. Brzmi jak oksymoron jakiś, co nie? Ale tak odbieram tą płytę, zwłaszcza w świetle, jaki rzuca na nią okładka 😉


Czyli prawdopodobnie największa wada tej płyty – nuda (fakt, że pozorna, ale zawsze…) staje się jej atutem. I spora w tym zasługa przytomnego Briana Burtona (znanego bardziej jako Danger Mouse), który wraz z Norah odpowiadał za wszystkie kompozycje. Tandem ten nagrał również prawie wszystkie partie instrumentów. Rękę Mouse`a da się wyczuć w wirtuozerskim łączeniu stosunkowo prostych partii instrumentalnych w subtelne i zdecydowanie szlachetne całości. A ewidentne stronienie od wszelkich wynalazków współczesnej elektroniki i postawienie na tradycyjne instrumenty to wybór najlepszy z najlepszych. Z szumnych zapowiedzi radykalnej zmiany stylistyki na szczęście nie pozostało wiele… brzmienie eleganckiego fortepianu i gitary osadzone zostało w fantastycznej ramie z perkusji i basu. Jak dodamy do tego redukcję jazzowego pierwiastka do minimum, to otrzymamy przepis na „…Little Broken Hearts”. A całość ozdabia to, co najważniejsze – głos Norah Jones.

W efekcie otrzymujemy płytę mocno sensualną, przyjemną w odbiorze, niczym prawdziwa bawełna w hurtowni przepoconego poliestru współczesnego popu. Nawet, jeśli jest to pop „alternatywy”, „retro”, „art” czy jakikolwiek inny, „lepszy” pop, to użycie słowa „pop” jest tu lekko krzywdzące.

Koledzy radiowcy mają pewnie problem, co z tej płyty wybrać do grania na antenie? Bo to materiał jest słuchania w całości – wyciąganie pojedynczych kawałków kaleczy je i odziera z muzycznego kontekstu. Ja może wybrałbym drugi numer, „Say Goodbye”, który mógłby spokojnie znaleźć się na „The Fall”, ale na szczęście nie muszę dokonywać takich wyborów. Albo dlaczego nie postawić na utwór „Good Morning”, otwierający płytę i dobrze definiujący to, co czekas nas dalej, tak muzycznie, jak i lirycznie „Good Morning / Why did you do it? / I couldn’t Steep / I knew you were gone / Our loving is all I was after / But you couldn’t give it / So I’m moving on”?

Mocnym kandydatem na singla jest ballada „Take It Back”, która jakoś pięknie „puchnie” aż do dramatycznego zakończenia. Chętnie zobaczyłbym klip do „Travelin’ On”, w którym przy każdym kolejnym odsłuchu można odnajdować kolejne dyskretne smaczki w tle (podobnie jak na całej płycie). „Out On The Road” kojarzyć się musi z wielkim Cashem, a „Shes 22” przywodzić na myśl Goldfrapp z „Felt Mountain”, nawet jeśli takie porównanie nie spodoba się Norah. Całość zamyka „All Is Dream”, utwóru może nieco za długi, ale znów dający wiele radości w słuchaniu go na różnych poziomach… Czy to linia bardzo niezależnego basu, czy leniwe gitary, czy chwilami lekko marszowa perkusja… taka muzyka drogi, do jeżdżenia „na smutno” przez pustkowia i pył. Na singla się nie nada, ale ładnie podsumowuje płytę…

Na singla artystka wybrała „Happy Pills” – i to chyba jedyny błąd jaki popełniła przy tej płycie. Ot, po prostu poprawny numer, mocno w stylu Norah, ale bez tego „czegoś”, czym obdarowane są pozostałe kompozycje na płycie. Jeśli coś jest nudne na „…Little Broken Hards”, to właśnie ten „Happy Pills”.

Pewnym jest jedno, po nieco zwariowanym „The Fall” otrzymujemy płytę czarującą dojrzałym, muzycznym ascetyzmem, z niebanalnymi tekstami traktującymi o banalnych tematach, świetnie wyprodukowaną i rewelacyjnie zaśpiewaną. Wydawaćby się mogło, że takie płyty pojawiają się tylko jesienią, i to nie każdego roku.

Polecane