Blues, rock i ich olbrzymie przyległości to terytorium, po którym swobodnie krążą treść i forma. To też przestrzeń, w której zwłaszcza ta szczera, podana wprost lub w poetyckiej mgiełce treść częściej wpada w objęcia wybornej formy. Tak się stało na „Świetle nocnym”. Trudno tu wskazać, która z warstw najnowszej płyty Natalii Przybysz zasługuje na większe uznanie. Doświadczony i świetnie komunikujący się ze sobą zespół jest doskonałym uzupełnieniem wokalu Natalii, której szczerość i niespotykana mieszanka prostoty z poetyką jest wartością samą w sobie. Ale nie samotną. W bluesie zawsze było dużo bólu. W rocku dużo sprzeciwu i pazura. W widocznym czasem soulowym tle – emocji wszelakich. W obecnej tu psychodelii jest pierwiastek zatracenia i transu. Brak treści można było schować za doskonałymi kompozycjami i produkcją, brak wirtuozerii przykryć dominującym wokalem i istotnym przekazem. A tu… żadnych braków! Dostatek i równowaga.
O ile muzycznie najnowszej płycie Natalii blisko jest do przełomowego dla niej „Prądu”, co zarzutem żadnym nie jest (wręcz przeciwnie!), o tyle w warstwie lirycznej autorka tekstów pokazała, jak rozwinął się jej warsztat. Pióro zyskało chirurgiczną precyzję nie gubiąc lekkości. Choćby tylko z tych powodów mamy do czynienia z płytą wybitną i skazaną na sukces. A jest jeszcze jeden potężny filar i żagiel tej płyty – muzyka! Dodanie kolejnego krążka z samymi instrumentalami byłoby doskonałym posunięciem. Może kiedyś doczekamy się takiej reedycji? Póki co, cieszmy się tym, co mamy. Bo każdy kolejny odsłuch przynosi coś nowego.
Gitary, które nagle szczerzą kły w „Mandali” wyraziście kontrastują z bólem i emocją leciutko zachrypniętym głosie Natalii w „S.O.S.”. Przy okazji, ten jedyny cover na albumie jest tu absolutną perełką. Piosenka Kabaretu Starszych Panów śpiewana onegdaj przez Kalinę Jędrusik, a później podniesiona do miary pomnika przez Ewę Bem w wykonaniu Natalii i jej zespołu może uchodzić za wzór interpretacji i kliniczny przypadek w którym artysta całym sobą udowadnia, jak bliska jest mu wyśpiewywana treść. Naturalnym jest to, że ktoś o tak charakterystycznym głosie i szerokich możliwościach wokalnych pisząc piosenki, pisze je – przepraszam za sformułowanie – pod siebie. Emocjonalne wejście w taki numer to bułka z masłem. W przypadku „S.O.S.” Natalia udowodniła ponownie swój wciąż rozwijany kunszt wokalny. Całym zaś „Światłem nocnym” prezentuje się w sposób elegancki i dojrzały jako autorka tekstów, współautorka muzyki i wokalista.
Umiejętność opisywania rzeczywistości przez pryzmat własnych przeżyć, strachów, doświadczeń i fascynacji bez popadania w banał lub odlatywania bez żadnej uwięzi, to sztuka. Robienie tego w sposób daleki od schematu, jak w takim „Vardo”, to już mistrzostwo. Trzymanie sensu w tajemnicy aż do samego końca utworu to tylko jeden z zabiegów Natalii. Pozostawienie szerokiego pola do interpretacji też. I choć utwory można czytać na różne sposoby, to zawsze bez wahania jesteśmy w stanie powiedzieć, o czym traktują. Ba, możemy je nawet opowiedzieć, streścić. A to nie odbiera im poetyckości. Paradoks, prawda? A jednak. „A w roku miłosierdzia, Święta w więzieniu spędzam. To ciało jest moje…” – to tylko jeden z przykładów.
Szkoda akurat taką płytę dzielić na części i wskazywać single, ale jeśli już trzeba, to warto też wyróżnić „Mandalę”, utwór w którym gościnnie pojawia się Paulina Przybysz. Niby lekki, może nawet taneczny, ale z metaforycznymi odniesieniami do buddyzmu. „Świat wewnętrzny”, „Czarny” i „Przez sen” to z kolei bardzo osobiste i czytelne komentarze do świata zewnętrznego bezpardonowo przekraczającego granicę strefy osobistego komfortu. Jądro tej strefy jest gdzieś w utworze „Dom”, a „oswajanie kosmosu” to sposób na nie zwariowanie i dowód na to, że Natalia Przybysz wraz ze swoją twórczością, dojrzałością, warsztatem i porusza się gdzieś między wielką Nosowską, a nieodkrytą jeszcze w pełni Natalią Sikorą, której też blisko do Janis.