Ten gość z JWP znowu to zrobił. I to jeszcze lepiej niż poprzednio.
Choć farby interesowały go jako twórcę bardziej niż rap i nie zaczął mikrofonowej demolki specjalnie młodo, to dwie dekady rapowania zbliżają mu się wielkimi krokami. Nie musi się przejmować, bo póki co nie traci z wiekiem na wartości – przeciwnie, on zyskuje. Choćby dlatego, że głos robi mu się ostrzejszy, głębszy, bardziej chrapliwy, przez co mocniej wcina się podkłady, których selekcja okazuje się niezawodna, na miarę doświadczonego ucha i sprecyzowanego gustu. Facet nie tylko brzmi jakby żarł rozgrzany żużel i popijał benzyną, co pozwala z większym impetem słać na bębny destrukcyjne wersy. Swoją drogą, to nie tylko przechwałki, sprytne gry słów czy krucjata przeciw słabemu rapowi. Wredna, domorosła, podbita konkretami filozofia idzie mu lepiej niż kiedykolwiek, posłuchajcie tylko jak wywodzi w „Krok w przód”. Jest coraz bardziej zdecydowany w pokazywaniu swojej refleksyjnej natury, strona tekstowa wydaje się coraz mocniej zniuansowaną i tą kartą w przyszłości z pewnością będzie można jeszcze pograć. Na razie kończące wersję bazową „Mam tylko” i „Co ja tutaj” prezentują się znakomicie. I chciałoby się tego więcej. Ale dlaczego zaczynam od końca? Nie wiem.
No to od początku. Czy coś bije Elwisa Picasso? Tak, Michał Czajkowski. Tak jak debiut był bardzo dobrą składanką, tak „Eroizm” jest już albumem. Co z tym się wiąże? Większa spójność brzmieniowa, bardziej harmonijne przechodzenie utworów w siebie i wrażenie uczestniczenia w wyciecze z przewodnikiem i to trasą, którą chętnie przechodziłoby się jeszcze raz. I jeszcze. W muzyce dzieje się dużo – nowojorskie zacięcie łączy się z kalifornijską sprężystością („Krok w przód”), boombapowe bębny z minimalistycznym, jazzowym samplingiem w duchu starego DJ-a Premiera („Bit stary jak Atari”). „Sajfer” ma niepokojący podkład w sam raz do jakiejś horrorcorowej rzeźni, „Jedwab” klejący najntisowe R&B i smooth jazz jest w sam raz do sypialni. „Moja droga” pokazuje, że sample wokalne do pary z nienachalnymi dęciakami nigdy się nie znudzą, a „Bengier” że nie taki z Ero ortodoks, jak to się zwykło myśleć. Ma to wszystko swój rytm i wspólny mianownik.
Sam zainteresowany z całkiem epickim, choć też zupełnie bezpretensjonalnym zacięciem tworzy coś na kształt sagi, hiphopowej odysei. Kolejną odsłonę ma tu nie tylko macierzysta ekipa JWP – w „Sajferze” świetnie zgrana, na zwycięskiej wojnie z internetowymi pieniaczami. Znajdziemy tu reprezentantów innych jego projektów takich jak Szlagier czy niedawny Alfabet (to przy Erosie Głowa PMM pokazuje swoje najlepsze oblicze, dobrze słyszeć też bit Remazza, dla mnie odkrycia tamtej płyty). I to zaledwie początek podejmowania wątków, plątania makatki z dyndających nitek.
A pamiętasz jak Praktik gościł na swojej kozackiej producenckiej jednocześnie Dizkreta i przedstawicielstwo Jaśnie Wielmożnych Panów? Ile znaczył debiut Małolata, po którym pytano o wiele rzeczy, również to, kim jest ten Kafar, wchodzący po kawałku z Sokołem i z Ero? To, kto zaliczał się do elitarnego grona „Kumpli” na piątej Moleście? Jak ciemna była strefa pierwszego krążka Małacha z Rufuzem, gdzie Michał dorzucił swoje trzy grosze? Pewno nie pamiętasz. No to „Eroizm” to jest szansa, żeby jedni powspominali, inni nadrobili zaległości.
Z dyspozycją zaproszonych bywa różnie. Włodi jest królem, gość ma prosty styl, ale pisze na tyle w punkt, że tak, jak nie pozwolił ukraść sobie przed czterema laty „IBNM”, tak i w „Jeśli masz” nie daje się zepchnąć do cienia. O ile jednak Małach dostarcza jedną z najlepszych zwrotek w życiu pomagając podnieść „Krok w przód” do rangi jednego z najmocniejszych kawałków na płycie, to Dizkret jest spięty i wokal nie klei mu się w „Filozofii” do potężnego bitu Javeure’a. Niemniej nikt nie wydaje się zbędny, fajnie, że udało się zebrać takie towarzystwo i nie muszę analizować wejść Jana czy Kafara, by zapewnić, że są tu u siebie. Historia warszawskiego rapu pisze się w ten sposób na naszych oczach. I to również ta najnowsza, bo wraca obecny na „Elwisie Picasso” Skip. Połowa duetu Miętha pozwala odciążyć swoim refrenem „Co ja tutaj”.
Oczywiście „Eroizm” nie jest przesadnie stołeczny, bo i ambicje autora od dawna są ponadlokalne. Jest tu poznańska czołówka stylu z mistrzem rapu porównań Shellerinim i Guralem w formie oraz Paluchem brzmiącym na tle gospodarza (i Mioda bawiącego się trueschoolowym rapem z entuzjazmem żółtodzioba, ale głosem i flow zawodowca) sztywno i wtórnie. Na liście producentów błyszczy m.in. (z)Dolny Śląsk, z Creonem, a przede wszystkim mocno wykorzystanym L.A., przez mnóstwo lat współtworzący, z Magierą duet WhiteHouse i wcale w nim nie odstającym. To południe, z północy mamy Oera czy The Returners, współprace bez cienia ryzyka. Nie można zapomnieć o kolejnym pomniku, który raczył postawić sobie Falcon1. Ta płyta jest podrapana jak łydki mieszczucha po wakacjach nad Biebrzą. Za didżejskimi cutami warto iść jak kiedyś szło się za samplem, dociec, skąd są, gdyż można się wiele nauczyć. Zawsze są trafione, nigdy przypadkowe.
Tak licznie i dobrze obsadzona płyta nie tylko niesie ryzyko zamiany recenzji w średnio pasjonującą wyliczankę, ale też tego, że główna gwiazda zbladnie. To nie jest ten przypadek. Zawsze wiemy, czyjego krążka słuchamy, kto wychował się na Onyx i House of Pain, kto „podkłada ogień pod bit jak Neron pod Rzym”, kto „w oczach ma rentgen, więc błędem jest kitrać zioło w całej strefie Schengen”. Jeśli dla kogoś Ero nawija całe życie jedną zwrotkę, to nie jest uważnym odbiorcą. A detalom warto się przyjrzeć. Na przykład temu, jak na pełnym luzie przekłada akcent w „Nowym dobrobycie”, żeby „Ero” zrymowało mu się do „Ten rok”. Jak z dna swojego słownika wyjmuje w „Filozofii” termin taki jak „Halitoza” i klei z tego punch. Nawet najbardziej chyba krytykowany „Jedwab” ma swój urok. Bo kto w kawałku dedykowanym ukochanej będzie rymować o „blasku i powabie”? Tylko boomer, ostatni z gatunku błędnych rycerzy bitu. I czy linijka „to, czego ci brak, to ode mnie dostaniesz” nie działa? Działa, działa jak cholera.
„Eroizm” to trochę egoizm, trochę heroizm, a przy tym konstelacja gwiazd z tą jedną najjaśniejszą. Okazuje się, że choć nic nie było zepsute i niczego nie trzeba było naprawiać, to lepsze nie musi być wrogiem dobrego. Że proste receptury będą działać, jeśli tylko składniki spełniają ostre kryteria. „Eroizm” to jakość, która staje w gardle wszystkim niegotowym, żeby je zedrzeć, w pocie czoła zapracować na pozycję.
Marcin Flint
Ocena: 4,5 / 5
Ero „Eroizm”. wyd. Def Jam Recordings Poland