W Stanach, gdzie country traktowane jest jako oczywistość i gatunek ten można nacechować pozytywnie lub negatywnie zależnie od wykonawcy, Monsters of Folk mają spore szanse by zawalczyć o większą publikę. W kraju Neila Younga również mogą spróbować, bo Kanada też ma na tym polu pewne zasługi. U nas jednak country jako gatunek kojarzy się jak najgorzej (bo z Wojciechem Cejrowskim), folk pachnie folklorem (muzyka góralska), a piosenka autorska zbyt mocno przypomina poetycką spod znaku Grzegorzem Turnauem i Starego Dobrego Małżeństwa. Wszystko to nieco niedzisiejsze i trochę wstydliwe.
Słuchanie wyłącznie eksportowanego folku w stylu Boba Dylana i jego następców (ostatnia na płycie MOF „His Masters’ Voice” to jawny ukłon w stronę Mistrza), trąci ignorancją spod znaku „cudze chwalicie swego nie znacie”. Może zatem, jeśli już słuchamy Monsters of Folk, warto by poeksperymentować z polską muzyką „korzenną”? Na pierwszy rzut ucha polecam Marylę Rodowicz z jej wyprodukowaną przez Smolika płytą „Jest cudnie”, potem Marka Dylaka z „Ostatnią”, a na koniec wypróbować toruńskiego barda Mariusza Lubomskiego. Albo wybrać inne pokrewne nazwiska . Dla kogo to jednak za wiele – zawsze można wrócić do anglosaskiego folku i odśpiewać razem z Monsters of Folk najlepszą piosenkę na płycie – „Man Called Truth”.