foto: mat. pras.
Na swojej czwartej płycie Nowojorczycy jeszcze głębiej idą w oniryczne, „narkotyczne” klimaty. W efekcie „Little Dark Age” może albo zaczarować (największych fanów), albo zaczadzić (przypadkowych słuchaczy) – swoimi niepodrabialnymi, psycho-onirycznymi, ale przede wszystkim ładnymi dźwiękami. Szkoda jednak, że tak mało tu dobrej muzyki.
Oto zespół, który paradoksalnie nie znosi miękkiej gry. Nie ogląda się na krytyków czy publikę i robi swoje – za nic mając recenzje i opinie. Choć przecież właśnie z takich delikatnych, „pluszowych” dźwięków MGMT lepią – od dobrych kilku lat – swoje kolejne płyty. I kapela, która debiutowała dokładnie 10 lat temu w klimatach pop-rockowej alternatywy („Oracular Spectacular”), coraz głębiej zanurza się w dźwiękach utkanych z zapętlonych, analogowych pogłosów, chórków i snującego się wokalu. Dowodem na to najnowszy, chyba najmniej piosenkowy materiał w dorobku Andrew VanWyngardena, Bena Goldwassera, Jamesa Richardsona i Willa Bermana. W efekcie na tym krążku nie znajdziemy ani jednego przeboju, ale jeśli szukamy klimatycznej muzyki tła do mniej lub bardziej grzecznych czynności „Little Dark Age” będzie jak znalazł.
Gdybym chciał być złośliwy, to powiedziałbym nawet, że podczas nagrywania „Little Dark Age” MGMT sięgnęli bo substancje poszerzające świadomość z półki z tymi najbardziej rozmiękczającymi środkami. Tak wiele tu onirycznych dźwięków i marzycielskiego klimatu. Słucham sobie nieśpiesznie tego albumu od kilku dni i (walcząc ze snem) odkrywam kolejne, raz to psychodeliczne, kiedy indziej lounge’owe inspiracje muzyków. A te nie są jak najbardziej „słuszne”, ale czy oryginalne? No nie jestem taki pewny…
Przede wszystkim na „Little Dark Age” mocne piętno odcisnęło granie, które dała światu australijska grupa Tame Impala. A więc ten oniryczny, marzycielski klimat, który sączy się niemal przez całą płytę, a już najbardziej w utworach takich, jak otwierający „She Works Out Too Much” czy mocno przesiąknięty disco-popem z początku lat 80. „Me and Michael”. Z kolei zarówno „When You Die”, jak i „James” czarują/zamulają (niepotrzebne skreślić) brzmieniem w stylu Daft Punk. Czyli sporo elektroniki zanurzonej w (przeterminowanym już nieco) sosie z french-touchu. Na pewno znacie takie granie z płyt Animal Colective czy The Avalanaches. No więc nie da się przy takie muzyce uprawiać joggingu. Ale ćwiczyć jogę już tak…
Tego kicz-popu fajnie, niezobowiązująco się słucha, ale co za dużo, to nie zdrowo. Dlatego niczym łyk świeżego powietrza są te „zimnofalowe”, syntetyczne kompozycje, którymi kwartet z USA stara się przełamać obezwładniający, senny klimat. Jak w „TSLAMP” czy utworze tytułowym, który nieco „zalatuje” Depeche Mode. A jeszcze kiedy w „When Yo’re Small” chłopaki odtwarzają – niemal jeden do jednego – klimat genialnego „Space Oditty” Davida Bowie, to już w ogóle lubię ich najbardziej!
Co jednak nie zmienia faktu, że to nie jest jakaś wybitna płyta. Za to doskonale potwierdza ona znane już opinie, że magia zespołu wybitnego, intrygującego, który w piękny sposób zadebiutował porywającymi singlami „Kids” czy „Time to Pretend”, wyczerpała się już kompletnie. Zastanawiające, jak długo o kolejnych albumach MGMT będzie się mówić, że są to „ważne” premiery? A może pora przejrzeć na oczy i powiedzieć sobie raz i wyraźnie – to nigdy nie był zespół wybitny? Jakże chciałbym się mylić w tym osądzie…
Artur Szklarczyk
Ocena: 2,5/5
tracklista:
1. She Works Out Too Much
2. Little Dark Age
3. When You Die
4. Me and Michael
5. TSLAMP
6. James
7. Days That Got Away
8. One Thing Left To Try
9. When You’re Small
10. Hand It Over