„A Strange Arrangement” powstawało sobie w międzyczasie, jako niezobowiązująca odskocznia od jego codziennych zajęć – Cohen rejestrował wokale w sypialnianym studio, a później dogrywał partie gitary, pianina i całej reszty ścieżek – i hołd złożony ukochanym artystom z Motown, legendarnej soulowej wytwórni z Detroit. Demówki Hawthorne’a zainteresowały Chrisa Manaka, szefa wytwórni Stones Throw, który uznał, że ma do czynienia z remiksami jakichś starych, zaginionych klasyków soulu, a gdy okazało się, że to premierowy materiał, postanowił – w przeciwieństwie do samego Cohena – potraktować Hawthorne’a serio i zaoferował mu (Cohenowi, nie Hawthorne’owi, choć kto tam wie) kontrakt.
W praktyce Hawthorne to jednoosobowy cover-band gwiazd Stax i Motown. „I Wish It Would Rain” czy „Shiny And New” odświeża balladową konwencję „What’s Going On” Marvine’a Gaye’a, „Your Easy Lovin’ Ain’t Pleasin’ Nothin’” to de facto plagiat „You Can’t Hurry Love” The Supremes (znanej w Polsce z koszmarnej interpretacji Philla Collinsa), „Make Her Mine” kradnie z „My Girl” The Temptations wszystko poza kapitalnym basowym riffem, tytułowe „A Strange Arrangement”, które jedzie sobie majestatycznie na oldskulowych dęciakach, to reinterpretacja rozbuchanych kompozycji Isaaca Hayesa circa „Hot Buttered Soul” itd. Można by tak długo, bo Cohen jest tak bardzo rozkochany w swoich inspiracjach, że de facto ogranicza się do ich podrabiania, żonglując umiejętnie cytatami z klasyków gatunku. I właśnie brakiem autorskiego charakteru „A Strange Arrangement” różni się od podobnych wycieczek retrospektywnych, takich jak choćby zeszłoroczny „JIM” Jamie’ego Lidella – pierwsza z brzegu rekapitulacja klasycznego soulu. No ale Cohena usprawiedliwia konwencja (to miała być imitacja) i przyjemność, jaką niezależnie od odtwórczego charakteru krążka daje odsłuch „A Strange Arrangement”.
Chłopak ma kawał głosu i dobre wzorce, ale trudno powiedzieć czy to wystarczy, by Mayer Hawthorne kiedykolwiek był czymś więcej niż wycyzelowana kopia Marvine’a Gaye’a. Jego projektem numer jeden teoretycznie wciąż pozostaje Haircut, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby Cohen dobrowolnie zrezygnował z chwilowej popularności, jaką zapewnił mu Hawthorne. Jeśli tylko podejdzie do tematu na serio, to może się okazać, że hobbystyczna zajawka przerodzi się w dobrze prosperujące przedsiębiorstwo. A póki co należą mu się gratulacje za najlepszego muzaka roku 2009.