Bardzo przekonująco w Luxtorpedową konwencję (umieszczoną gdzieś między Queens Of The Stone Age, starym punk rockiem a thrashową młócką) wpisał się jedyny członek zespołu nie będący „armijno – tymoteuszowej” proweniencji – Hans, dotychczas znany z 52 Dębiec. Po raz kolejny okazało się, że gatunkowe różnice są niczym, jeśli chce robić się dobrą muzykę. Nie ma wątpliwości, że jego głos to niezwykle trafione uzupełnienie potężnego wygaru Litzy.
Teksty na płycie dotyczą walki ze słabościami („Wstaję, upadam, upadam, wstaję, przegrywam walkę kiedy się poddaję”), kiepskiej kondycji kultury i świata („Świat umiera, powoli ginie, odrzuca perły, wybiera świnie”) czy współczesnej wolty wartości („Bóg jest tu w trzech osobach – władza, wpływy, mamona”). Jednak z liryków wyziera nadzieja – jak śpiewa Hans w numerze „W ciemności”: „Im ciemniejsza noc, tym jaśniejszy dzień, światło ma moc i nie zgasi go cień”. Wszyscy, którzy obawiali się nachalnej ewangelizacji, mogą odetchnąć z ulgą. Luxtorpeda nie próbuje na siłę sprzedawać żadnych moralitetów. Co więcej, w tekstach nierzadko dotyka własnych rozterek i słabości („Siedem razy na dzień upadam, nie jestem święty i nie przesadzam”).
Do tematyki albumu bardzo dobrze pasuje apokaliptyczne zdjęcie na okładce (wykorzystane wcześniej przez Nasum na krążku „Inhale/Exhale”) i graficzna oprawa krążka (żeby wspomnieć choćby logo). Ciekawostką jest fakt, że – w przeciwieństwie do panującej mody – zespół nie zdedydował się na wydanie albumu w digipacku stawiając na klasyczny jewel case.
Brzmienie Luxtorpedy to niejako kontynuacja obranej przez Roberta Friedricha vintagowej drogi z płyty „888” 2 Tm 2,3. Gitary i wzmacniacze są często starsze od muzyków z nich korzystających a nagrywanie na setkę dodaje brzmieniu autentyczności i bardziej oddaje ich rzeczywisty sound. Sam Litza podkreślał w wywiadach, że bardziej od sterylnego, maksymalnie wykręconego dźwięku bardziej zależy mu na klimacie i autentyczności.
Na pierwszej płycie poznaniaków szczególnie wyróżnić trzeba (niezwykle już doświadczoną) sekcję – bohaterów niedawnego transferu z Armii – Kmietę i Krzyżyka. Za wyczucie i feeling – od niemalże filmowego „Intra”, przez mocne uderzenie w „Jestem głupcem” po przebojowość „Autystycznego”.
Charakterystycznym (znanym z płyt Arki Noego) dla Litzy patentem jest umieszczanie instrumentalnych wersji kawałków na zakończenie albumu. Te Luxtorpedowe wzbogacone zostały solówkami Macieja Jahnza znanego choćby z Flapjacka. Miły gest w stronę fanów.
Chociaż od premiery pierwszego materiału Luxtorpedy minęło zaledwie kilka dni, zespół zapowiedział, że jeszcze w tym roku planuje wydać koncertówkę połączoną z kilkoma nowymi utworami na EPce. Pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby kolejne wydawnictwa kapeli dowodzonej przez Litzę były przynajmniej tak dobre jak debiut. Chociaż, patrząc na świetny skład i żywiołowe koncerty Luxów, możemy chyba być o to spokojni.